69-letni Webb, któremu w sondażach wyborczych nie udało się przebić powyżej błędu statystycznego, poinformował na konferencji prasowej, że ustępuje z wyścigu o nominację Demokratów. Jednocześnie zapowiedział, że rozważny start jako kandydat niezależny. "Nie odchodzę. Myślę o różnych opcjach" - powiedział. Swe słabe notowania i co za tym idzie niskie szanse w prawyborach w Partii Demokratycznej tłumaczył tym, że jest bardziej konserwatywny niż przywództwo i pozostali kandydaci tej partii. Webb, odznaczony medalami weteran wojny wietnamskiej, zanim wstąpił do Partii Demokratycznej, był sekretarzem marynarki wojennej w republikańskiej administracji prezydenta Ronalda Reagana. Wyraził opinię, że Amerykanie mają dość partyjnej polityki i jest szansa dla kandydata ponad podziałami. Tym samym w obozie Demokratów jest obecnie czterech oficjalnych kandydatów ubiegających się o fotel prezydenta USA, a faworytką pozostaje była sekretarz stanu Hillary Clinton. Jej pozycja wzmocniła się po udanej dla niej pierwszej telewizyjnej debacie prezydenckiej, jaka odbyła się tydzień temu w Las Vegas. Różne sondaże dają jej obecnie poparcie wśród wyborców Demokratów rzędu ok. 50 proc. w skali kraju. Na drugim miejscu jest określający się mianem socjalisty senator z Vermont Bernie Sanders, który ustępuje Clinton o ok. 20 punktów procentowych. Mimo nasilających się spekulacji, wciąż startu w wyborach nie ogłosił wiceprezydent USA Joe Biden. Gdyby zdecydował się na udział, to - według sondaży - mógłby liczyć na ok. 13 proc. poparcia i byłby większym zagrożeniem dla Clinton niż Sanders. Jak podały media, podczas ub. weekendu Biden, który wciąż jest w żałobie po niedawnej śmierci syna, kolejny raz naradzał się z rodziną w sprawie swego potencjalnego startu. Wszyscy oczekiwali, że lada chwila ogłosi swoją decyzję. Biden nie ogłosił jej jednak, ale we wtorek wygłosił przemówienie, które przez wielu komentatorów zostało odebrane jako przygotowanie gruntu do kampanii, w której liczyłby na poparcie wiernych zwolenników prezydenta Baracka Obamy. Biden wyraźnie starał się bowiem przedstawić siebie jako najbliższego współpracownika Obamy, dystansując się jednocześnie od Clinton. "Prezydent Obama i ja nie mieliśmy żadnych ideologicznych nieporozumień. Żadnych. Zero" - powiedział podczas uroczystości na cześć byłego wiceprezydenta Waltera Mondale’a. Powiedział, że rozmawiają z Obamą po 4-7 godzin dziennie i bardzo sobie ufają. "Mieliśmy dwóch wspaniałych sekretarzy stanu - powiedział Biden, nie wymieniając wprost nazwiska Clinton. "Ale kiedy to ja byłem wysyłany na rozmowy to wszyscy wiedzieli, że mówię za prezydenta" - dodał. Podkreślił też, że ponad połowa pracowników z gabinetu Obamy wcześniej pracowała dla niego; a decyzja, by objąć urząd wiceprezydenta w administracji Obamy była "najlepszą decyzją w mojej politycznej karierze". Ku zaskoczeniu wszystkich Biden powiedział też, że w 2011 roku osobiście doradził Obamie, by przeprowadzić atak na kryjówkę Osamy bin Ladena. Tymczasem do tej pory znane były wypowiedzi samego Obamy, ówczesnego szefa Pentagonu Leona Panetty, czy też właśnie Hillary Clinton, ówczesnej szefowej dyplomacji, świadczące o tym, że wiceprezydent zachowywał w tej sprawie stanowisko dość sceptyczne, czy wręcz niechętne. Rzecznik Białego Domu proszony we wtorek o ujawnienie jak było naprawdę, odmówił. Biden zapewnił też, że wciąż ma wśród Republikanów dobrych przyjaciół, co zostało odebrane jako zdystansowanie się od Clinton, która pytana w debacie, kto jest jej największym wrogiem w wyścigu prezydenckim, wskazała właśnie na opozycyjnych Republikanów. Z Waszyngtonu Inga Czerny