Pisarz i podróżnik, który wraz z żona Wandą przebywał w Afryce Zachodniej na początku 2015 roku, twierdzi, że ostania epidemia wywołana przez ebolę była w Afryce siódmą z kolei i jak dotąd - największą, ale na pewno nie ostatnią. Pierwsza wybuchła w 1976 roku i co jakiś czas pojawiają się kolejne. "Jestem jednak przekonany, że ebola nie zagraża Europie. Taka epidemia nie mogłaby tu wybuchnąć, nawet gdyby została do nas zawleczona" - przekonuje autor książki. Jego zdaniem, nie pozwolą na to poziom życia i nasze zwyczaje, przede wszystkie znacznie większa higiena, niżeli w Afryce. "Wirus ebola jest zmywalny, dobrze chroni przed nim mydło i częste mycie rąk oraz ciała. Stosowałem te podstawowe środki ostrożności i się nie zaraziłem - opowiada Biedzki. - W hotelach afrykańskich często nie ma wody, ale zabraliśmy ze sobą środki czystości, które wraz z żoną regularnie stosowaliśmy". Biedzki twierdzi, że podczas pobytu w Afryce stale zażywał również chlorek magnezu w postaci tabletek, bo niektórzy miejscowi lekarze twierdzili, że pomaga on leczyć chorych z ebolą. Organizacja Lekarze bez Granic tego jednak nie potwierdza. Dodaje, że warunki w szpitalach afrykańskich są fatalne. W obojętnie jakim szpitalu w Polsce są one nieporównywalnie lepsze aniżeli w Gwinei, Liberii czy Sierra Leone. "Byłem w szpitalu, w którym można było zarazić się niemal wszystkim. Były tam zarówno resztki krwi, jaki również odpadki ludzkiego ciała, które zjadały psy" - wspomina Biedzki. Autor książki "W piekle eboli" twierdzi, że najbliżej chorego na gorączkę krwotoczną był nie w szpitalu, lecz na drodze. "Ten człowiek był umierający, zbliżyłem się do niego na odległość zaledwie 50 cm. Leżał bez żadnej nadziei na pomoc" - opowiada. Spotkał również sanitariusza, który jednocześnie pełnił rolę grabarza i zajmował się pochówkiem zmarłych z powodu zakażenia ebolą. "Zjedliśmy kolację, przebywaliśmy razem jakieś dwie godziny, szczęśliwie uniknąłem jednak zakażenia" - wspomina. Według Biedzkiego, ostatnia epidemia wywołana przez ebolę wybuchła w Gwinei. "Najpierw zaraził się tam chłopiec, który bawił się w jednym z drzew z wydrążonym pniem, które dla dzieci afrykańskich są ulubionym miejscem zabaw. Na tym drzewie często przebywały nietoperze, do których inni chłopcy strzelali z procy, bo w Afryce są one przysmakiem, podobnie jak u nas kurczaki" - opowiada. Chłopiec z Gwinei prawdopodobnie zaraził się od nietoperza, które przenoszą ebolę. Od chłopca zaraziła się jego matka, która była w ósmym miesiącu ciąży, oraz czteroletnia siostra. Wszyscy zmarli na gorączkę krwotoczną. Od nich zarażali się kolejni członkowie rodziny. "Do zakażenia kolejnych osób mogło dojść również podczas pogrzebu, ponieważ ebolą można się najbardziej zarazić na dwa dni przed śmiercią chorego, jak i dwa dni po jego zgonie. Tymczasem bliscy często żegnają zmarłych, całując ich. W ten sposób wirus rozprzestrzenił się na całą wieś, a potem na kolejne wioski znajdujące się zarówno w Gwinei, jak i po drugiej stronie granicy" - twierdzi Biedzki. Epidemia wiosną 2014 roku wybuchła w całej Afryce Zachodniej i coraz trudniej było nad nią zapanować. "Ludzie bali się zawozić chorych do szpitala, bo kto tam szedł, ten umierał. Woleli pozostawać w domu. Słyszałem nawet o takim przypadku, że rodzina wiozła zmarłego przez całą Liberię na siedzeniu w samochodzie. Założyli mu okulary przeciwsłoneczne, żeby ukryć, że nie żyje" - opowiada autor książki "W piekle eboli". Biedzki uważa, że kolejna epidemia wybuchnie w Afryce prędzej czy później, nie wiadomo tylko, jaka będzie jej skala. Zbigniew Wojtasiński