Jowita Kiwnik Pargana: - Jak Polsce idzie osiąganie unijnych celów w zakresie zwiększania odnawialnych źródeł energii? Paweł Wróbel: - Na papierze idzie dobrze... Ale przecież udało nam się osiągnąć krajowy cel w zakresie OZE? Polska zobowiązała się osiągnąć do 2020 r. udział zielonej energii w konsumpcji energii brutto w elektroenergetyce, cieple i transporcie na poziomie 15 proc. My przekroczyliśmy ten cel i osiągnęliśmy 16,3 proc. - Tak, udało nam się osiągnąć cele dotyczące OZE. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że stało się to głównie dlatego, że na ostatniej prostej GUS zmienił zasady liczenia udziału OZE, doliczając wykorzystanie drewna w kotłach i kominkach. I to nam podbiło statystyki w taki sposób, że udało nam się te 15 proc. przekroczyć. Problem polega na tym, że ta tzw. biomasa patykowa ma niewiele wspólnego z zieloną energią, bo w wielu przypadkach jest bardziej emisyjna niż wiele paliw kopalnych i jest szkodliwa dla zdrowia ze względu na wysokie emisje pyłów. Niestety taka biomasa "łapie" się do statystyk OZE, ale w praktyce to nie jest zielona energia. Problem został już dostrzeżony w Unii, dlatego ma obowiązywać tzw. zasada kaskadowego wykorzystania drewna, zgodnie z którą jego spalanie ma być ostatnią dostępną opcją. W praktyce moglibyśmy spalać tylko taki rodzaj tego surowca, którego nie można już wykorzystać inaczej - np. do produkcji mebli czy recyklingu. Tymczasem dziś często w polskich lasach dobrej jakości drewno od razu tnie się na małe kawałki, by w łatwy sposób sprzedać je użytkownikom domowym. To jak realnie wygląda rozwój OZE w Polsce? - Na pewno wiele udało się zrobić pozytywnego, jeśli chodzi o odblokowanie małych inwestycji w fotowoltaice. M.in. dzięki dopłatom państwowym z programu Mój Prąd i rozwojowi prosumentów, Polacy zainwestowali w panele na dachach. W tej chwili łączna moc w fotowoltaice to ponad 9,4 GW, z tego większość to domowe instalacje. Dzięki temu w ostatnich latach byliśmy wśród głównych rynków fotowoltaiki w Europie. Niestety, niedawno system rozliczania prosumentów zmienił się na mniej korzystny, co ma wpływ na zmniejszenie zainteresowania Polaków tymi inwestycjami. Także duże farmy fotowoltaiczne borykają się z problemami administracyjnymi. Tu największym problemem jest proces wydawania pozwoleń dla OZE, w tym warunków przyłączenia do sieci. Jeśli chcemy szybciej rozwijać udział OZE w miksie energetycznym, musimy te bariery zlikwidować. Unijne przyspieszenie w zakresie OZE ma się opierać m.in. na podwojeniu produkcji z fotowoltaiki i przyspieszeniu procedur wydawania pozwoleń na inwestycje w OZE. Czy możemy liczyć na zintensyfikowanie tego typu inwestycji w Polsce? - Jest dużo obszarów, gdzie powinno się to udać, ale musimy najpierw zlikwidować oczywiste przeszkody. Na pewno oprócz odblokowania inwestycji, bardzo ważne jest wprowadzenie odpowiednich regulacji, zapewnienie finansowania oraz funkcjonowania sieci, bo tu jest wąskie gardło. Brak pozytywnych decyzji o przyłączeniach dla inwestycji OZE to jest jeden z głównych problemów. Zresztą Unia zobowiązała państwa członkowskie, żeby zidentyfikowały jakie mają bariery dla rozwoju odnawialnych źródeł energii i szybko zadbały o ich usunięcie. U nas dobrze wiemy, że w przypadku wiatraków na lądzie największą przeszkodą jest zasada 10h, ale poza nią jest też szereg mniejszych procedur, czasami na poziomie czysto administracyjnym, czasem na poziomie decyzji w ramach prawa budowlanego, które skutecznie blokują rozwój OZE albo bardzo wydłużają proces przeprowadzenia inwestycji. Dzisiaj wybudowanie nowej farmy wiatrowej czy fotowoltaicznej trwa krócej niż przechodzenie przez etap procedury przygotowania dokumentacji, ustaleń, uzgodnień i zdobywania wszelkich akceptacji administracyjnych. Wszystko wskazuje na to, że niedługo znikną w Polsce przepisy blokujące inwestycje w farmy wiatrowe. Co się zmieni? - Poważną przeszkodą była wspomniana już, wprowadzona w 2016 r. zasada 10h zakładająca, że turbiny muszą być oddalone od zabudowań mieszkalnych o dystans odpowiadający przynajmniej dziesięciokrotności wysokości masztu. To sprawiło, że prawie całe terytorium Polski zostało z góry skreślone z mapy możliwych inwestycji. Teraz, zgodnie z deklaracjami przedstawicieli rządu i administracji państwowej, ta zasada ma zostać zniesiona. To bardzo ważny krok, jednak niekoniecznie oznacza, że nagle zacznie się boom na budowę wiatraków na lądzie. Trzeba konsekwentnie likwidować pozostałe bariery i wprowadzać ułatwienia. Co z budową farm wiatrowych na Bałtyku? - Tu inwestycje idą bardzo dobrze! Wokół offshoru, czyli morskiej energetyki wiatrowej, udało się zbudować bardzo pozytywny klimat współpracy między administracją, głównymi interesariuszami sektora energetycznego, inwestorami, ale także beneficjentami, którzy mają uczestniczyć w tych inwestycjach np. przez budowanie lokalnego łańcucha wartości czy tworzenie nowych miejsc pracy. Byłoby dobrze, gdyby ten pozytywny klimat wokół farm wiatrowych został przeniesiony na inne sektory OZE. Zwłaszcza że według danych Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej tylko nowe farmy wiatrowe na lądzie mogą przynieść między 490 a 935 mld zł dodatkowych dochodów dla samorządów i około 80 mld zł zamówień na produkty i usługi do 2030 roku. Kiedy możemy się spodziewać prądu wyprodukowanego na Bałtyku? - Pierwszy prąd z Bałtyku prawdopodobnie popłynie w 2026 r., więc jeszcze trochę na niego poczekamy. Jednak skala inwestycji jest bardzo duża, jest też bardzo duże zainteresowanie tzw. drugą fazą przydziału lokalizacji, która ma nastąpić jesienią. To jest jeden ze strategicznych kierunków rozwoju polskiej energetyki i należy mu kibicować. Czy to wystarczy? UE podniosła wyznaczony na 2030 r. udział OZE w miksie energetycznym z 40 proc. do 45 proc., a wskaźnik efektywności energetycznej z 9 do 13 proc. łącznie dla całej Unii. Jak blisko jesteśmy osiągnięcia tego celu? Czy Polska przy obecnej polityce klimatyczno-energetycznej jest w ogóle w stanie to zrealizować? - Mówimy tu o propozycji Komisji Europejskiej podniesienia celu dotyczącego OZE na poziomie całej UE. Te cele nie będą się przekładały w równym stopniu na państwa członkowskie, poszczególne kraje muszą zadeklarować poziom swojej kontrybucji. Zgodnie z dotychczasowym krajowym planem na rzecz energii i klimatu Polska zobowiązała się zwiększyć udział OZE do 23 proc. do 2030 r., pod warunkiem, że otrzyma na to odpowiednie finansowanie unijne. Przez wiele lat OZE było traktowane w Polsce trochę po macoszemu. Dlaczego? - To prawda, OZE długo pełniło w Polsce rolę czegoś przed czym należało się bronić. Najpierw kurczowo trzymaliśmy się węgla, potem gazu jako paliwa przejściowego. Energia odnawialna postrzegana była jako zagrożenie dla naszej suwerenności, była etykietowana jako ta która oznacza realizację interesów zachodnioeuropejskich zamiast inwestycji w polskie technologie węglowe. Taki klimat spowodował, że niestety nie było jasnych sygnałów dla polskich firm, które mogłyby rozwijać nasze kompetencje w OZE. Teraz będziemy musieli nadgonić, bo przespaliśmy kilkanaście lat. Czy to oznacza, że Polska przełamie niechęć wobec OZE? - Ten trend już się odwraca. Tym bardziej, że jest to w naszym interesie, zarówno klimatyczno-środowiskowym, jak i zdrowotnym, ale także ze względu na kluczowy obszar, jakim jest zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego i przystępnych cen energii. Energia z wiatru czy słońca to energia wolności, której nikt nam nie jest w stanie zablokować żadną decyzją polityczną - ani na Kremlu, ani gdzie indziej. Do tego energia odnawialna jest dziś najtańszą energią. Dzisiaj widzimy, że w systemie jest dużo miejsca na OZE, słońce i wiatr wzajemnie się uzupełniają, a OZE staje się coraz bardziej stabilne. Poza tym jesteśmy w kraju, który ma to szczęście, że ma naprawdę bardzo duży potencjał w porównaniu z innymi państwami. Mamy dostęp do dużej ilości terenów, na których można rozwijać lądową energetykę wiatrową, fotowoltaikę, mamy dostęp do morza z bardzo dobrą wietrznością w naszej części Bałtyku. Absolutnie powinniśmy to wykorzystać.