Półtorej doby uwięziony na pokładzie statku Włoch czekał na ratunek, wołając o pomoc. Strażacy dotarli do niego w niedzielę przed południem. "Cały czas wierzyłem, że nadejdzie ratunek, przeżyłem 36 godzin koszmaru"- powiedział ocalony Marrico Giampetroni. Kiedy w piątek wieczorem statek Costa Concordia uderzył o skały i przechylił się nabierając wody, szef obsługi pokładowej Giampetroni pomagał pasażerom schodzić do szalup ratunkowych. Następnie zszedł na jeden z dolnych poziomów, by sprawdzić, czy są tam jeszcze ludzie. Wtedy poślizgnął się i złamał nogę. Nie mógł więc o własnych siłach opuścić statku. Akcja dotarcia do mężczyzny była bardzo trudna, ponieważ uczestniczący w niej ratownicy musieli pokonać zalane pomieszczenia. Tragiczny finał podróży poślubnej W nocy z soboty na niedzielę uratowano małżeństwo Koreańczyków, uwięzionych w kajucie. Są cali i zdrowi, po badaniach opuścili już szpital. Na wycieczkowcu odbywali swoją podróż poślubną. Strażacy usłyszeli wołanie dochodzące ze statku i dzięki temu szybko dotarli do kabiny, w której znajdowali się rozbitkowie. Ocaleni to młode, świeżo po ślubie, małżeństwo z Korei Południowej. Według najnowszych danych nie ma informacji o 17 osobach, których nazwiska figurują na listach pasażerów i członków załogi - powiedział w niedzielę przedstawiciel władz regionu Toskania Enrico Rossi. Nie wyklucza się, że część z tych ludzi nie została zarejestrowana w chwili ewakuacji do jednego z wielu miejsc, gdzie dotarli rozbitkowie. Prokuratura, na wniosek której aresztowano w sobotę kapitana statku, wyjaśniła, że środek ten zastosowano w związku z groźbą ucieczki. Kapitan statku aresztowany Włoski wycieczkowiec Costa Concordia wpadł na skały u wybrzeża Toskanii w piątek późnym wieczorem. W katastrofie zginęły trzy osoby, a kilkadziesiąt zostało rannych. Kapitan statku został aresztowany. Wśród stawianych mu zarzutów jest - oprócz nieumyślnego spowodowania śmierci - porzucenie statku w chwili, gdy było na nim jeszcze wielu ludzi. Niewłaściwy manewr powodem tragedii? Ponad dobę po tym, jak w piątek wieczorem statek Costa Concordia uderzył o skały i rozbił się w pobliżu wyspy Giglio w malowniczym, ale trudnym dla żeglugi rejonie toskańskiego wybrzeża, nadzorujący postępowanie prokurator z pobliskiego miasta Grosseto wyraził przekonanie, że to niewłaściwy manewr 52-letniego kapitana doprowadził do tragedii. "Kapitan bardzo niezręcznie zbliżył się do wyspy Giglio; statek uderzył o skałę, która wbiła się w bok, wskutek czego przechylił się i nabrał mnóstwo wody w ciągu dwóch-trzech minut" - powiedział prokurator Francesco Verusio. Prowadzący dochodzenie badają także hipotezę, że kapitan obrał specjalnie kurs w kierunku pięknie oświetlonej wyspy, by pokazać ją uczestnikom rejsu i pozdrowić syreną mieszkańców. O tym, że taki zwyczaj panuje, przypomniał tamtejszy burmistrz. "Wiele statków podpływa do Giglio, by syreną okrętową pozdrowić mieszkańców. Ale tym razem źle to się skończyło" - przyznał. "Jeśli to prawda, to byłaby niewybaczalna lekkomyślność"- stwierdził prokurator. Panika i chaos na pokładzie Gdy statek zaczął niebezpiecznie się przechylać, ludzie w panice i w panującym chaosie skakali do wody nie czekając na zejście do szalup ratunkowych. Obrońca kapitana, osadzonego w areszcie śledczym więzienia w Grosseto, oświadczył zaś, że jego klient uratował setki osób. Argumentował, że skały, na jakie wpadł wycieczkowy olbrzym, nie były zaznaczone na mapie. Ale tę linię obrony kwestionują wszyscy zauważając, że skały są powszechnie znane nie tylko miejscowej ludności. Za karygodną prokuratura uważa postawę kapitana, który zszedł z pokładu po północy, podczas gdy ostatni pasażerowie zostali ewakuowani około godziny 6 nad ranem w sobotę.