Niepokoje na ulicach katalońskich miast trwają od początku tygodnia. W Barcelonie do największych z nich doszło na Passeig de Gracia - słynnej arterii, przy której swoje siedziby mają: giełda, banki i najdroższe sklepy. Dzisiaj protestujący odcięli ją od ruchu, podobnie jak Diagonal - największą i najdłuższą ulicę miasta. Odcięto drogowe połączenie regionu z Francją, nieprzejezdne jest przejście La Junquera i tunel Cadi. Zablokowano niektóre linie kolejowe, między innymi łączące Barcelonę, Tarragonę i Reus. Od rana na barcelońskim lotnisku El Prat odwołano 55 lotów. Strajku nie poparły dwie największe, hiszpańskie centrale związkowe: UGT i CEOE. Za organizacją większości protestów stoi "Demokratyczne Tsunami" (#TsunamiDemocratic) - anonimowa grupa, która za pośrednictwem sieci społecznościowych informuje o wydarzeniach. "Śledzi nas ponad 300 tysięcy osób. To więcej niż osiągnął podobny portal w Hong Kongu, a przecież mamy podobną liczbę mieszkańców" - czytamy w ostatnim komunikacie. Jak poinformował Fernando Grande - Marlaska, szef hiszpańskiego MSW, trwa identyfikacja grup stojących za portalem. Istnieje obawa, że dojdzie do radykalizacji protestów. Konfrontacje z policją co noc prowokują przeciwnicy systemu, którzy dotarli do Barcelony prawdopodobnie z całej Hiszpanii. Do miasta przyjechało też co najmniej 200 ultras - członków neofaszystowskich grup, między innymi odziedziczonej po Franco Nueva Falange. Oni zaś atakują katalońskich nacjonalistów. W nocy brutalnie pobili 23-latka. Michel Buch, kataloński minister odpowiadający za bezpieczeństwo w regionie, zapewnił, że lokalny rząd nie będzie tolerował żadnych form przemocy. Grande - Marlaska poinformował, że niektórzy, jak to określił - faszyści - zostali już zidentyfikowani przez policję. Strajk generalny dotknął wydarzenia sportowe. Katalońskie stowarzyszenia kibiców koszykówki namawiają do bojkotu wieczornego meczu FC Barcelony z berlińską Albą, który ma zostać rozegrany w hali Camp Nou w ramach rozgrywek Euroligi. Z powodu strajku zwrócono się o przeniesienie spotkania na jutro, ale ze względu na napięty kalendarz, petycję odrzucono. Piłkarze FC Barcelony o dzień przyspieszyli wyjazd do Kraju Basków, na jutrzejszy mecz z Eibarem. Jak wyjaśnił Ernesto Valverde, obawiano się, że ze względu na blokadę dróg piłkarze mogą nie dojechać na czas. Zdecydowano też o przełożeniu przyszłotygodniowego (26.10) el clasico - ligowego starcia dwóch największych klubów, FC Barcelony i Realu Madryt. Zgodnie z kalendarzem, mecz miał się odbyć na Camp Nou. W obawie o bezpieczeństwo zawodników Liga Futbolu Profesjonalnego zaproponowała, aby został on przeprowadzony na Santiago Bernabeu, a rewanżowe spotkanie, na wiosnę, w Barcelonie. Pomysłu nie poparli prezesi klubów, a Josep Maria Bartomeu uzasadniał, że trudniejsza sytuacja panowała w Katalonii w 2017 r., po referendum niepodległościowym. Stojący na czele Realu Florentino Perez wyraził opinię, że mecz należy przełożyć na inny dzień i tak też się stało. Nowa data nie została jeszcze podana do wiadomości, ale według katalońskich dziennikarzy będzie to grudzień. Dzisiaj przed belgijskim wymiarem sprawiedliwości stawił się Carles Puigdemont - były lider katalońskiego rządu, który zbiegł z Hiszpanii dzień po ogłoszeniu przez niego republiki i kilka dni przed aresztowaniami polityków i działaczy społecznych odpowiedzialnych za organizację referendum niepodległościowego. Madrycki Sąd Najwyższy wysłał za nim, trzeci już, europejski nakaz aresztowania. Wcześniej Bruksela zdecydowała o zwolnieniu warunkowym i zakazała wyjazdu z kraju. Dzisiaj Puigdemont też wrócił do domu, ale ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. W stronę Barcelony zmierza z czterech punktów regionu marsz gwiaździsty, który o 17 zakończy się wielotysięczną manifestacją w mieście. - To właśnie maszerujący, a nie wszczynający niepokoje są reprezentantami pokojowego protestu w regionie - przekonywał przed kamerami Buch. ew