"Corriere della Sera" relację o dramacie na Morzu Tyrreńskim zaczyna na pierwszej stronie od podania informacji, że przebywający od soboty w areszcie kapitan jednostki Francesco Schettino specjalnie podpłynął do wyspy Giglio, by zrobić przyjemność szefowi pokładowej restauracji, jedynemu z załogi, który z niej pochodzi. Był to zarazem, jak się okazuje, "hołd" dla urodzonego na wyspie emerytowanego kapitana wielkich statków, uważanego za legendę w tamtych stronach. Zwyczajem załóg wycieczkowców było zbliżanie się do wyspy, tak jak to czynił cieszący się wielkim szacunkiem "wilk morski". Mediolański dziennik podkreślił, że w piątek wieczorem kapitan wezwał na mostek szefa restauracji mówiąc: "Antonello, przyjdź tutaj, popatrz, jesteśmy przy twojej wyspie". Menedżer zdążył jeszcze powiedzieć kapitanowi: "Uwaga, jesteśmy blisko brzegu". "Ale było już za późno" - dodała gazeta, która stwierdziła, że obaj mężczyźni - sędziwy kapitan i szef restauracji zostali nieświadomie wplątani w jedną z największych katastrof morskich w historii Włoch, której przyczynami była "lekkomyślność i głupota". Na łamach tych można też przeczytać, że także sam burmistrz wyspy Giglio, do której statek się zbliżył wpadając na skałę, traktował obieranie kursu w jej stronę jako swoisty "prezent". Pasażerowie mogli podziwiać malownicze widoki, a mieszkańcy słynnej toskańskiej perły turystyki byli pozdrawiani przez załogę syreną. "Corriere della Sera" wymienił szereg błędów, popełnionych przez kapitana. Odnotował, że to pasażerowie dzwoniąc na numer alarmowy karabinierów i policji wezwali pomoc informując o położeniu statku i awarii. Załoga nie wysłała bowiem sygnału SOS. Co więcej, kiedy trwała akcja ratunkowa i sytuacja pogarszała się z każdą chwilą, łamiąc wszelkie procedury kapitan zaoferował, że zabierze czarną skrzynkę. Może po to, by ją zatrzymać? - zapytano w artykule. Gazeta nazywa "szaleństwem" postępowanie Schettino, który opuścił pokład na początku akcji ratunkowej. Zobacz rozmowę z kapitanem statku: "La Repubblica" oceniła, że historia ostatniego rejsu Costa Concordia to dzieje tych, którzy "złamali prawo morskie" i tych, którzy z narażeniem życia ratowali 4200 ludzi na pokładzie. Rzymska gazeta wypunktowując błędy i kłamstwa kapitana położyła nacisk na jego słowa: "Tu nie ma żadnego problemu", wypowiedziane w chwili, gdy wycieczkowiec uderzył o skały i zaczął się przechylać. "Mamy tylko małą awarie prądu, ale ją naprawiamy" - zapewniał. Przypomniano, że gdy straż przybrzeżna odkryła ucieczkę kapitana, wydała mu polecenie powrotu na pokład. On tego nie zrobił. Ujawniono też, że w nocy z piątku na sobotę kapitan okłamał kapitanat pobliskiego portu mówiąc, że koordynuje akcję ratunkową. Tymczasem nie było go już wtedy na pokładzie. Podawał też błędne informacje dotyczące liczby ewakuowanych ludzi i zapewniał, że akcję przeprowadzono błyskawicznie. Tymczasem na statku dochodziło wtedy do dantejskich scen i panował chaos. Według dziennika "La Stampa" nie pomogły najnowocześniejsza technologia i najbardziej wyszukane urządzenia pokładowe. Katastrofa była bowiem, jak podkreślił komentator, rezultatem lekkomyślności, braku ostrożności i infantylności, lekceważenia norm bezpieczeństwa i brawury. To wszystko w opinii publicysty jest prawdziwą włoską plagą.