Jak w minionym tygodniu podała agencja The Canadian Press, chodzi o cenne przyrodniczo obszary płaskowyżu Horn na Terytoriach Północno-Zachodnich. Od około dziesięciu lat rozważano objęcie tego terenu ochroną. W dodatku w maju ubiegłego roku ówczesny minister ds. Indian Chuck Strahl (obecnie minister transportu) obiecał plemieniu Deh Cho dalszy zakaz prac poszukiwawczych na przynajmniej dwa lata. Teraz jednak, po rządowej decyzji podjętej bez rozgłosu w listopadzie, firmy wydobywcze będą mogły rozpocząć poszukiwania cennych minerałów. Sądzi się, że na płaskowyżu Horn (który Indianie nazywają Edehzhie) można znaleźć nawet diamenty i uran. Sporny obszar to tereny tundry i tereny bagienne. Żyje tam wiele zagrożonych gatunków zwierząt, jest to teren wędrówek karibu, kilka kanadyjskich rzek ma tam swoje źródła. Formalnie płaskowyż Horn to ziemie należące do Korony, czyli do rządu, ale historycznie jest to teren ważny kulturowo dla Indian. Indianie Deh Cho - jak wynika z badań lingwistów - mówią językiem pokrewnym językowi mieszkających wiele tysięcy kilometrów na południe Apaczów. Wódz Deh Cho Sam Gargan napisał list z ostrzeżeniem do obecnego ministra ds. Indian Johna Duncana. Jak cytowała The Canadian Press, Gargan zaznaczył, że nie chce konfrontacji z rządem, ale każda próba wejścia firm poszukiwawczych na sporny teren spotka się z protestem, każdy pracownik firm górniczych zostanie uznany za przebywającego nielegalnie na płaskowyżu Horn, a Indianie podejmą wszelkie odpowiednie działania. Prawnicy reprezentujący Deh Cho oznajmili, że decyzja rządu była jednostronna. Opozycyjni liberałowie skrytykowali rząd, przypominając, że według najnowszych raportów Kanada nie jest przygotowana na takie katastrofy ekologiczne jak tegoroczna katastrofa w Zatoce Meksykańskiej. Kanadyjska partia Zielonych wyraziła poparcie dla Indian Deh Cho i przypomniała, że Kanada podpisała niedawno ONZ-owską deklarację praw ludów tubylczych. Oświadczenie Indian nie spotkało się na razie z żadnymi wyjaśnieniami rządu.