W minionym tygodniu do federalnego parlamentu wpłynął projekt ustawy, która - jak mówił minister bezpieczeństwa publicznego Vic Toews - ma m.in. ułatwić policji ściganie w internecie przestępców. Policja mogłaby otrzymać od dostawcy internetu wszystkie dane o wybranym użytkowniku - nazwisku, adresie, telefonie i adresie IP - bez nakazu sądowego. Ponadto dostawcy musieliby stworzyć dla policji "furtkę" w swoich technologiach, umożliwiającą niejawne kontrolowanie tego, co robi lub pisze użytkownik. Toews wręcz powiedział w Izbie Gmin, że "albo jesteście po naszej stronie, albo z amatorami dziecięcej pornografii". Rządowy pomysł wzbudził gwałtowną krytykę ze strony opozycji oraz urzędów zajmujących się ochroną danych osobowych. Przypominano, że obecnie policja ma już takie prawo, choć dostawcy internetu nie są zobowiązani do przekazywania danych. Komentatorzy zwracali przy tym uwagę, że są kraje, gdzie takie restrykcyjne rozwiązania obowiązują - wskazywali m.in. na Polskę. Protestom opozycji, krytyce prasy i ze strony odpowiedzialnych za ochronę danych osobowych towarzyszył sprzeciw wśród samych konserwatystów wobec prób ograniczania prawa do prywatności. Komentatorzy wskazywali na protesty w konserwatywnej prowincji Alberta, gdzie torysi tradycyjnie mają poparcie wyborców. Kanadyjczycy, którzy należą do największych użytkowników internetu na świecie, posłużyli się także Twitterem do wykpienia projektu. Anonimowy użytkownik zainicjował wątek: "Vic (Toews) chce cię poznać, poznajmy Vica", na którym zaczął publikować informacje o rozprawach rozwodowych ministra. Chwilę później pojawił się hashtag #TellVicEverything (powiedz Vicowi wszystko), na którym internauci zamieszczają złośliwe komentarze i zwierzenia typu "wczoraj w pracy zginął mi e-mail, możesz mi podesłać swoją kopię?". Wątek bardzo szybko znalazł się na pierwszym miejscu pod względem zainteresowania, nie tylko zresztą w Kanadzie - donosiły media. Ustępstwa rządu odbywały się szybko: w poniedziałek opozycja zaczęła zadawać pytania, we wtorek projekt oficjalnie wpłynął do parlamentu, a już w środę premier Stephen Harper zapewniał, że będą poprawki podczas prac w komisji. Kontrowersyjna ustawa C-30 nie jest jedynym projektem zmian w kanadyjskim prawie dotyczącym internetu. Równolegle rząd zabiera się za implementację ACTA, której Kanada jest sygnatariuszem. Specjalna komisja, jak informowała telewizja CBC News, przedstawi pod koniec marca analizę projektu ustawy C-11, regulującej kwestie prawa autorskiego. Rząd zapewnia, że nie będzie tak restrykcyjnych przepisów, jak w amerykańskiej ustawie SOPA. Nie będzie więc np. automatycznego usuwania z internetu treści, które zostałyby uznane za pirackie kopie. Eksperci sądzą przy tym, że ustawa sprawiłaby w obecnym kształcie kłopoty samym twórcom. Projekt zawiera bowiem przepis zakazujący naruszania elektronicznych zabezpieczeń, więc jednocześnie zakazuje właścicielowi praw autorskich złamania własnych zabezpieczeń, gdy wykorzystuje należące do niego treści. Tygodnik "MacLeans" przypomniał protesty przeciw ACTA, także w Polsce i zastanawiał się, czy w Kanadzie dojdzie do podobnych. Jedyny dotychczasowy protest w Montrealu zgromadził zaledwie 40 osób. Jednak, napisał felietonista "MacLeans", "tak w przypadku SOPA jak ACTA działano dopiero w ostatniej chwili". Na razie Kanadyjczycy wysyłają listy do swoich parlamentarzystów.