Tak, częstym i mocno zaskakującym widokiem będzie kobieta o ciele siedemdziesięciolatki z twarzą nienaturalnie gładką i wyzywającym makijażem, ale to naprawdę nie wszystko, co w Kalifornii zadziwia. Los Angeles nie jest miastem aniołów, mimo że nazwa sugeruje inaczej. Centrum i okolice sławnego Beverly Hills są trochę anielskie, jeśli ryzykownie aniołami nazwiemy ludzi pięknych i bogatych. Los Angeles to koktajl wielu kultur, miasto nielegalnej emigracji, skrajnej biedy pomieszanej z porażającym bogactwem, to miejsce organizacji charytatywnych, zajmujących się walką z nędzą i dyskryminacją, które sąsiadują z luksusowymi sklepami odwiedzanymi przez plastykowe postaci z twarzami sparaliżowanymi botoksem. To miasto, w którym można kupić sushi za grosze (4 dolary) w obskurnej koreańskiej (sic!) knajpce tuż obok minikliniki, chełpiącej się tym, że zajmuje pierwsze miejsce w ilości skutecznie wstrzykniętego botoksu (w godzinach lunchu, oczywiście). Los Angeles mówi wieloma językami. Łatwiej jest się porozumieć w sklepie czy restauracji po hiszpańsku niż po angielsku. Co więcej, zdarzają się takie miejsca, w których sklepikarz jest zdezorientowany, gdy klient zwróci się do niego w języku angielskim. Bo go nie zna. Kosz z dobytkiem życia Właściwie trudno określić, kto jest typowym mieszkańcem tego miasta, bo każda definicja byłaby nieobiektywna. Przy odrobinie szczęścia można spotkać w nim Keanu Reevesa, a na co dzień tysiące nielegalnych imigrantów, którzy śpią na ulicach. Ich jedynym dobytkiem jest kosz z supermarketu wypełniony znalezionymi drobiazgami i ubraniami. Bywa, że bezdomni pomieszkują na plażach znanych z superprodukcji. Nie są agresywni, nie są natrętni, ale nie sposób ich nie zauważyć, bo amerykańska bieda jest wszechobecna - podobnie, jak bogactwo. Jesli ktoś w nocy rozkłada się na plaży to niemal na pewno jest to Europejczyk albo osoba bezdomna. Odważna pasażerka autobusu Los Angeles nie jest szczególnie przyjaznym miastem dla tych, którzy nie mają prawa jazdy (vide pisząca te słowa). Transport publiczny nie jest mocną stroną amerykańskich miast, a ponadto uważa się powszechnie, że stanowi ryzykowną formę przemieszczania się - do tego stopnia, iż w jednym z lipcowych numerów "Los Angeles Times" na pierwszej stronie pojawiła się wzruszająca historia o tym, jak pewna pani, porażona ceną paliwa (która nie jest szczególnie wysoka, ale Amerykanie bardzo dużo jeżdżą i mają wielkie samochody) postanowiła zebrać się w sobie i pojechać do pracy zwykłym autobusem. Reportaż poświęcony był nie tylko szczegółowemu przedstawieniu jej lęków i determinacji, z jaką podjęła tę heroiczną decyzję. Pojawił się w nim także opis jej radości (przygoda), zaskoczenia (przeżyła podróż) i satysfakcji z interesującego poznawczo doznania (odkrywanie miasta z okien autobusu). Od tej pory owa pani jeździ miejskimi autobusami, co korzystnie wpływa na stan jej portfela, samopoczucie i (ha!) rozwój intelektualny, bo w czasie jazdy czyta książki i gazety, na co zwykle nie miała czasu. Tym samym "Los Angeles Times" próbował wpisać się w ogólnonarodowy trend i apelował do Amerykanów, by porzucili swoje ukochane auta. Wielka jest bowiem panika związana z ceną paliw w USA. Dzielna podróżniczka na łamach gazety zwierzyła się także, że w ciągu miesiąca straciła kilka kilogramów, bowiem każdego dnia musiała pokonywać pieszo milę do najbliższego przystanku autobusowego. Plaża z gwiazdą Niewątpliwie miłym miejscem dla duszy i ciała są plaże. Co ciekawe, nocami zupełnie puste - jeśli ktoś w nocy rozkłada się na plaży, to niemal na pewno jest to Europejczyk albo osoba bezdomna. Amerykanie nie mają raczej w zwyczaju jeździć na plaże, by oglądać zachód słońca i przy gwiazdach uprawiać swój narodowy sport, czyli grillowanie - to domena Europejczyków. Amerykanie są bowiem stworzeniami dziennymi, gdy w grę wchodzi natura albo nocnymi, ale tylko w klubach. Plaże kalifornijskiej części Pacyfiku przyciągają turystów i gwiazdy. Różnego formatu. Miałam szczęście nie natknąć się na żadną z nich, ale znajoma przewodniczka z ekstatyczną radością pokazywała miejsce, w którym aresztowano Mela Gibsona, bo zachował się antysemicko wobec policjanta, inne, w którym ktoś nieomal pobił paparazzich, pragnących go uwiecznić, gdy surfował i klub na Sunset Boulevard, z którego wychodził nocą Keanu Reeves po koncercie własnego zespołu. Ja jednak nie zapomnę nigdy widoku samotnego starszego Latynosa, który wieczorem spacerował z bardzo wielopokoleniowo wymieszanym kundlem i obaj patrzyli rozmarzeni w spokojne fale oceanu. Człowiek i wino Poza próbą spotkania gwiazd, których jednak nie ma, zdecydowanie warto wybrać się do Napa Valley, dzielnicy przednich kalifornijskich win, gdzie za 10 dolarów można wziąć udział w bardzo ryzykownym przy tych temperaturach wine tasting. Niebezpieczna to zabawa, bo degustacja wina może się skończyć poważnymi zaburzeniami równowagi. Autorka pisząca te słowa wie, co chce przekazać czytelnikom, bo w ciągu jednego dnia zaliczyła dwa takie miejsca i świat zdał się jej wyjątkowo jasny i nad podziw figlarny po raptem kilkunastu łykach tych pysznych win. Zatem w towarzystwie znajomych, którzy z nią dzielnie to wino kosztowali, musiała legnąć na soczystej trawie, by odpocząć po trudach dnia. Kapusta w LA Jedzenie w Los Angeles to mieszanina stylów bardzo latynoskich. Prym wiedzie guacamole, serwowane niemal w każdym miejscu jako przekąska i zabijacz czasu, dłużącego się niemiłosiernie w oczekiwaniu na danie główne. Guacamole jest jedną z kilku miłości mojego życia, a że mieszkańcy Los Angeles trzymają się miłej zasady, że serwują nieodpłatnie guacamole przez cały czas, gdy wzrok studiuje menu, moje studia zwykle przedłużały się w nieskończoność. Bezwzględnie polecam pupusas, czyli kukurydziane placki z rozmaitym nadzieniem. To specjalność salwadorska, która niezmiennie i ponadnarodowo zachwyca wszystkich. Do pupusas podaje się coś na kształt kapusty kiszonej, ale nie tak bardzo wyrazistej jak polska. Znacznie też bardziej słonej. Odkryłam też ze zdumieniem, że Polska nie jest jedynym miejscem, w którym jada się ogórki małosolne - w Los Angeles i Teksasie kisi się je całkiem podobnie, chociaż przyznam, że wolę polskie, ale być może jest to kwestia przyzwyczajenia. Ogórki te serwuje się na dużym talerzu z pokaźnymi krążkami cebuli. Inną wspaniałością, tym razem lokalną, jest cudowny napój ensalata, czyli napój sałatowy. Do wody wsypuje się drobno posiekane składniki zwykłej sałaty - ogórki, pomidory, itp. Całość tworzy bardzo sympatyczne i odświeżające poidło, które jest ulubionym napojem hiszpańskojęzycznej części populacji Los Angeles. I moim. Kalifornia i Los Angeles, dzięki swej różnorodności są piękne i przygnębiające zarazem. Ci, którzy chcą tylko zabawy, znajdą ją natychmiast, bo LA tętni życiem, hałasem, muzyką, trochę kiczem, trochę szaleństwem, trochę dekadencją. Ci, którzy zapragną antropologicznych badań i analiz wewnątrzkulturowych będą bardzo usatysfakcjonowani, bo znajdą tam każdą warstwę społeczną, każdą klasę, każdy problem społeczny, wiele narodowości i wiele sposobów życia. I bardzo dużo zwykłej ludzkiej serdeczności. Jeśli się nie natkniemy na członka gangu na dyżurze. Gangi w LA są wielkie i pozbawione współczucia, gdy napatoczy się im turysta. A wreszcie last but not least - LA jest dużo tańsze od Londynu. okolic Santa Barbara, by zobaczyć samochody, pokryte popiołem. Vademecum podróżnika: Lot w obie strony z Londynu - przy odrobinie szczęścia od 400 funtów. Języki na co dzień używane - hiszpański i angielski (w tej kolejności). Warto zjeść: pupusas - placki kukurydziane z nadzieniem (może być też mięsnym). To danie pochodzące z Salwadoru. Bardzo tanie. Tamales - owinięte w liście banana ciasto kukurydziane z nadzieniem, najczęściej wieprzowym lub pikantną salsą. Danie to cieszy się popularnością w Meksyku, skąd przywędrowało do Ameryki Północnej. Również bardzo tanie. Piękne trasy: słynna Mulholland Drive, która wije się po wzgórzach wokół Los Angeles. Z niej widać wspaniałą panoramę miasta i napis "Hollywood" (jeśli ktoś lubi oglądać napisy, naturalnie). Wokół drogi wznoszą się ekskluzywne rezydencje gwiazd, producentów telewizyjnych i innych bardziej uprzywilejowanych finansowo pracowników medialnych. Niektóre bardzo kiczowate, niektóre rozkosznie staroświeckie, inne surowo modernistyczne. Temperatury - latem powyżej 30 stopni Celsjusza, zimą raptem plus 8, co oznacza mróz. W co się ubrać? Niezależnie od figury bezwzględnie szorty i sukienki. Na co uważać? Na upał. Należy pić dużo wody, jeść dużo owoców, które sprzedawane są wszędzie (już obrane) i nie jechać tam, gdzie płoną lasy (zwykle w lipcu i sierpniu). Wystarczy dotrzeć do okolic Santa Barbara, by zobaczyć samochody, pokryte popiołem. Aleksandra Łojek - Madziarz, LinkPolska.com