Wanny z hydromasażem w każdym pokoju, okazałe spa, a przed bramą ochroniarze uzbrojeni w kałasznikowy, których zadaniem nie jest powstrzymywanie intruzów, lecz upewnianie się, że dziennikarze nie opuszczą hotelu. "Rząd przetrzymuje zagranicznych korespondentów w warunkach, które najlepiej można by określić jako luksusowy areszt" - pisze Liz Sly z "Washington Post". W hotelu Rixos dziennikarze wciąż oczekują na ogłoszenie o konferencji prasowej, wycieczce autobusowej w miejsce nalotu czy do szkoły, w której dzieci będą wyśpiewywać pieśni na cześć libijskiego przywódcy Muammara Kadafiego. W początkowej fazie konfliktu, gdy 130 przedstawicieli zagranicznych mediów zostało "zaproszonych" przez reżim Kadafiego do Trypolisu, władze przynajmniej w pewnym stopniu udawały, że mogą oni swobodnie wykonywać swoją pracę. "Choć ci, którzy zapuszczali się (...) w stronę miejsc walk, byli następnie godzinami przetrzymywani przez siły bezpieczeństwa, wypady do centrum Trypolisu były tolerowane. Stamtąd można było zapuścić się w inne dzielnice, poznać zwyczajnych Libijczyków i poczuć puls miasta" - pisze Sly. Jednak od kiedy w piątek w pobliżu hotelu wybuchła strzelanina, korespondentom zabroniono samotnych wycieczek. Nawet podczas wyjść do pobliskiego sklepu dziennikarze są nadzorowani przez libijskiego "towarzysza". Rząd zapewnia, że ograniczenia mają na celu ochronę dziennikarzy. Co kilka dni, tak jak w programach reality show, dziennikarze po przebudzeniu odkrywają, że w ich szeregach kogoś brakuje. W niedzielę Libię opuścił Damien McElroy z "Daily Telegraph", którego poinformowano w nocy, że rano zostanie odwieziony na granicę libijsko-tunezyjską. "Wiesz, co zrobiłeś" - usłyszał. McElroy jest już czwartym dziennikarzem, który w ciągu trzech tygodni otrzymał nakaz opuszczenia kraju za przewinienia, które nie zostały mu wyjaśnione. "Innych ostrzegano, że są na liście przyszłych deportowanych" - pisze Sly. "Nawet będąc w tej złotej klatce, można zbierać ważne informacje na temat sposobu działania i myślenia reżimu Kadafiego" - pisze Sly, cytując słowa McElroya, który mówił, że "wysiłki libijskich władz zmierzające do kontrolowania prasy przypominają sposób rządzenia". Gdy podczas wycieczek autobusowych dziennikarze docierają na miejsce, ich oczom ukazuje się "rzekomo spontaniczna demonstracja zwolenników Kadafiego". Jednak poza zasięgiem wzroku władz zwykli Libijczycy przemykają ukradkiem w stronę reporterów i wyrażają odmienne zdanie. "Konferencje prasowe to ćwiczenia z równoległych rzeczywistości" - ocenia korespondentka waszyngtońskiego dziennika. Podczas gdy przedstawiciele rządu ogłaszają kolejne zawieszenia broni, stacje telewizyjne donoszą o najnowszych walkach na froncie. Libijskie władze wydają się autentycznie oburzone tym, że reporterzy kwestionują dane o wielu ofiarach cywilnych bombardowań NATO. Sly przypomina niedawna sprawę Libijki, która chciała opowiedzieć dziennikarzom, jak zgwałcili ją żołnierze Kadafiego. Krzycząca kobieta została wyprowadzona z hotelu. "W jednym momencie skonkretyzowała przykrą rzeczywistość, którą libijski rząd tak skrzętnie próbuje ukrywać przed dziennikarzami" - pisze Sly. Choć władze wielokrotnie obiecywały, że kilka korespondentek będzie mogło przeprowadzić z nią wywiad, stało się jasne, że do rozmowy jednak nie dojdzie. Kobieta, która przedstawiała się jako jej adwokatka, powiedziała, że Obaidi nie chce rozmawiać z dziennikarzami, ponieważ jej celem było "odzyskanie jej praw, co właśnie teraz ma miejsce".