Przemawiając w Trypolisie podczas obchodów 34. rocznicy wprowadzenia ustroju "dżamahirii" (republiki ludowej) Kadafi utrzymywał, że podczas buntu zginęło jedynie 150 osób. Ocenił jednocześnie, że jeśli dojdzie do zagranicznej interwencji zbrojnej, zabitych będą "tysiące". Według libijskiego przywódcy, trwa "spisek mający na celu przejęcie kontroli na libijską ropą i ziemią". Kadafi powtórzył, że to nie on, lecz naród pełni prawdziwą władzę w Libii. "W 1977 r. ja i oficerowie (którzy w 1969 r. obalili króla Idrisa) oddaliśmy władzę narodowi libijskiemu. To on sprawuje władzę" - ocenił Kadafi, dodając, że świat nie rozumie libijskiego systemu władzy ludu. Libijski przywódca oświadczył, że nie jest prezydentem kraju, więc nie może ustąpić. "Nie mam stanowiska, z którego mógłbym ustąpić" - przekonywał. Dodał, że w Libii nie ma parlamentu, który mógłby rozwiązać. Zaprzeczył, jakoby w kraju dochodziło do protestów. "Na wschodzie nie było żadnych demonstracji" - stwierdził przywódca Libii, dodając, że "małe, uśpione komórki" Al-Kaidy "przejęły broń i atakowały siły zbrojne". Zaapelował do ONZ i NATO o przeprowadzenie międzynarodowego śledztwa w celu zbadania obecnych wydarzeń. Oskarżył ONZ o podejmowanie decyzji, które opierają się "w 100 procentach na fałszywych informacjach". Kadafi zapowiedział walkę do samego końca. "Będziemy walczyć do ostatniego mężczyzny i ostatniej kobiety" - powiedział. Przyznał, że w związku z opuszczeniem kraju przez pracowników firm naftowych produkcja ropy jest "na najniższym poziomie". Podczas rocznicowej akademii Kadafi wyglądał na rozluźnionego i zadowolonego. Jego zwolennicy krzyczeli: "Pozostaniesz wielki" oraz "Allah, Muammar, Libia i nic poza tym". W następstwie upadku reżimów w Tunezji i Egipcie od połowy lutego w Libii trwa krwawa rewolta przeciwko reżimowi Kadafiego. Według szacunków ONZ, w jej wyniku zginąć mogło nawet kilka tysięcy osób.