"Najgorsze jest to, że ci ludzie nie mają przed sobą żadnych perspektyw" - podkreślał dziennikarz w rozmowie z PAP. Wyjaśnił, że obecnie wiadomo jedynie to, że za mniej więcej miesiąc osoby poszkodowane, które obecnie przebywają w schroniskach, dostaną "kontenerowe mieszkania zastępcze". "Oni wiedzą, że w najbliższym czasie nie mogą wrócić do normalnego życia. Na to potrzeba będzie kilku lat. Za rok tam jeszcze nic nie będzie. Parę miesięcy trwać będzie samo sprzątanie tego terenu, a dopiero potem będzie można budować na tym coś nowego" - zaznaczał. "To trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć" - mówił Wan. "Trudno sobie wyobrazić sytuację, kiedy tworzy się dziesięciometrowa fala, która wdziera się na 3 do 5 kilometrów w głąb lądu, na tereny bardzo gęsto zaludnione.(...) Tam nie zostało nic. Wzdłuż wybrzeża zniszczone tereny ciągną się na odcinku 500 kilometrów, a w głąb lądu - od kilkuset metrów do kilku kilometrów" - podkreślał. "Wszystko jest zdewastowane. Ludzie przychodzą zbierać rodzinne pamiątki, ale nic nie da się uratować ze zgliszcz" - mówił Wan. "Nic nie zostało w normalnym stanie. Wszystko, co mogło ulec zniszczeniu, zostało zniszczone. Nie dałoby się tego odtworzyć nawet w filmach katastroficznych" - opowiadał dziennikarz. Opisywał, że na dachach niektórych budynków znajdują się statki, przyniesione przez falę. "To wygląda jak z komiksu" - mówił. Wan z ekipą telewizji odwiedził schronisko, w którym przebywa około tysiąca osób ocalałych z kataklizmu. Ośrodek znajduje się w miejscowości Yamada, będącej "jednym z miejsc najboleśniej doświadczonych tsunami"; zginęło tam 360 ludzi, a za zaginionych uważa się ok. 1,7 tys. "15 kilometrów dalej jest miejscowość Miyako, gdzie zginęło aż 700 osób" - dodał. Widoki są tam niewiarygodne, wręcz księżycowe - relacjonował dziennikarz. Dodał, że ludzie z okolic Yamady "głównie zajmowali się hodowlą ryb albo połowami". W wyniku kataklizmu "stracili kutry oraz swoje hodowle". "Na pewno nie zostanie to odtworzone w okresie kilku miesięcy, chyba że dostaną ogromną pomoc od państwa, na co się nie zapowiada" - wskazywał. Relacjonując pobyt w ośrodku dla uchodźców, zaznaczał, że nie brakuje tam już jedzenia, z którym na początku były problemy. Tuż po trzęsieniu ziemi i tsunami "żywność dostarczano tylko helikopterami, bo drogi były nieprzejezdne. Nie było tam jednak tragedii" - wskazywał. Wan ocenił, że w schroniskach panują "przyzwoite" warunki sanitarne. Tłumaczył, że mieszkańcy są zawożeni do okolicznych łaźni. "Każdy ma obowiązek noszenia maski, a wszędzie rozstawione są pojemniki ze spirytusem do odkażania rąk", by zapobiec rozprzestrzenianiu się chorób. W ośrodkach jest także opieka medyczna, a "z całej Japonii ściągają ekipy Czerwonego Krzyża oraz wolontariusze". Obecnie w większości dużych ośrodków dla uchodźców jest także prąd i działają telefony komórkowe, dzięki czemu przebywające tam osoby mogą skontaktować się z rodzinami. "Przyjechały firmy zakładające BTS (Base Transceiver Station), czyli ruchome anteny (...), które zapewniają łączność telefonii komórkowej" - mówił Wan. Mieszkańcy niektórych schronisk mają też dostęp do telewizji. Do tej pory do schronisk dostarczana była jedynie prasa. W każdym ośrodku jest tablica, na której ludzie zostawiają wiadomości do osób, z którymi chcą się skontaktować. "Choć są telefony, być może ktoś to przeczyta i dotrze do tej osoby. Myślę jednak, że najczęściej są to informacje puszczane w próżnię. Adresatów już nie ma" - mówił. Do najbardziej odległych rejonów, które dotychczas były odcięte od świata, zaczęto też dostarczać benzynę oraz naftę, którą opalane są wszystkie grzejniki, co jest niezwykle ważne, gdyż w nocy temperatura spada do 0 stopni Celsjusza. Jacek Wan podkreślał solidarność Japończyków, którzy organizują "zbiórki pieniędzy i darów dla ofiar tsunami" oraz "przysyłają wolontariuszy, którzy zapewniają opiekę medyczną". Podziw dziennikarza wzbudza solidarność i organizacja pomocy, a także dyscyplina osób dotkniętych kataklizmem. "Oni znoszą to z wielką pokorą, choć mają świadomość, że w schroniskach, na sali gimnastycznej, w której zgromadzono tysiąc osób, spędzą co najmniej miesiąc" - zaznaczył.