Marcin Buczek, RMF FM: Co wiadomo o sytuacji tam na górze? Janusz Majer: - Dzięki polskiemu Ministrowi Spraw Zagranicznych, który opłacił te koszty akcji helikopterowej, w końcu helikoptery doleciały dzisiaj do bazy pod K2. O 13:40 tamtego czasu (9:40 czasu polskiego - przyp. red.), biorąc na pokład czterech naszych członków wyprawy, poleciały do bazy nad Nanga Parbat. Ta ekipa to jest Adam Bielecki, Piotr Tomala, Jarek Botor i Denis Urubko. Powinni za 1,5 godziny od czasu wylotu dolecieć do bazy pod Nanga Parbat i wtedy zacznie się właściwa akcja ratunkowa. Tak planujemy, że ekipa podzieli się na dwa zespoły. Jeden, który powinien poruszać się szybciej, czyli Denis i Adam - oni będą bardziej na lekko, wezmą tylko niezbędne rzeczy potrzebne, żeby pomóc Elisabeth i Tomkowi. Te rzeczy to tlen i właściwe lekarstwa. Druga dwójka idzie już bardziej na ciężko, będzie podążała za nimi, żeby ta akcja była sprawna. Czy mogą jeszcze dzisiaj zacząć się wspinać? - Na pewno jeszcze dzisiaj zaczną się wspinać. W zależności od tego, jaka będzie pogoda, to wspinanie może trwać także nocą. Ile mają do przejścia? - Ta ściana to jest 2,5 kilometra, gdzieś tak trzeba liczyć, bo jest trochę powyżej 4000 metrów ta baza. Jak wysoko mogą dolecieć? Wiadomo? - Były takie rozważania, czy jest możliwy desant z helikoptera gdzieś wyżej, ale to nie jest możliwe. Helikopter wysadzi ich w bazie czy też troszeczkę powyżej bazy i stamtąd już muszą wspinać się sami. Czyli na jakiej wysokości wylądują? - Powyżej 4000 metrów, jakieś 4100-4200. Ile dalej mozolna wspinaczka po stromej, oblodzonej ścianie? - Ta droga Kinshofera została "zrobiona" późną jesienią przez Aliego Sadparę - tego partnera Alexa Txikona (razem z Simone Moro w lutym 2016 roku dokonali pierwszego zimowego wejścia na Nanga Parbat; Ali Sadpara wspinał się tam także w tym roku - przyp. red.). Tam powinny być świeże poręczówki. Mamy nadzieję, że nie będą za mocno wrośnięte w lód i że umożliwią szybsze poruszanie się w górę w ścianie. Ile to może zająć czasu? - Liczyliśmy, że prawie 1,5 dnia, z 20 godzin ciągłego wspinania. Zobaczymy, jak warunki na to pozwolą. Czyli jutro rano będą tam, gdzie oni są, gdzie mogą być? - Przypomnę, że oni są w dwóch miejscach. To są ostatnie wiadomości od męża Eli Revol. Mianowicie ona z tej jamy, w której spędzili pierwszy biwak, pierwszą noc, sprowadziła jeszcze Tomka do ich ostatniego namiotu. To jest na wysokości około 7200 metrów i sama zaczęła schodzić. Wczoraj osiągnęła wysokość 6670 metrów. Tak podaje GPS i tam czeka na pomoc. Czy wiadomo, dlaczego się rozdzielili? - Tomek, tak jak ona to meldowała już wcześniej w SMS-ach, ponieważ ma śnieżną ślepotę, nie jest w stanie sam się poruszać, jest też osłabiony i poodmrażany. Dlatego ona postanowiła schodzić sama, może też po to, żeby tę pomoc jakoś przyspieszyć czy zaalarmować... On został w namiocie? W szczelinie? - On został w namiocie. Tak jak mówiłem, ona go sprowadziła do tego namiotu około 200 metrów poniżej tej szczeliny. A ona jak spędziła noc? W namiocie? - Właśnie tego dokładnie nie wiemy. Chyba drugiego namiotu nie miała, więc miała chyba kombinezon puchowy i tam w tym miejscu, w którym normalnie zakłada się trzeci obóz na tej drodze Kinshofera, może tam znalazła jakieś stare, podarte namioty i tam się jakoś od wiatru zabezpieczyła. Co wiadomo o jego stanie zdrowia? - Nie wiadomo praktycznie nic, były tylko te pierwsze doniesienia, że jest słaby, nie potrafi schodzić sam i że ma tą śnieżną ślepotę. Jest z nim jakikolwiek kontakt? Wiadomo gdzie jest? - Wiadomo gdzie jest, ale kontaktu żadnego z nim nie ma. Ten jedyny radiotelefon, przez który sporadycznie wysyła jakieś SMS-y ma Elisabeth i wysyła to do swojego męża i do swoich przyjaciół we Francji. Czy to taka decyzja zapadła, że ona zabiera sprzęt łącznościowy? - Nie wiem, to jest ich decyzja. Nie wiem, w jakim on jest stanie. Pan zna tę górę. Co tam jest najtrudniejszego w tej akcji? - Generalnie ta droga Kinshofera jest trudna technicznie właśnie do tego miejsca, w którym przebywa teraz Elisabeth Revol. Mamy świetną ekipę, ci chłopcy są w stanie spokojnie te techniczne trudności pokonać, a jednocześnie osiągnąć dosyć duże tempo, także jesteśmy dobrej myśli. To jest rzeczywiście walka z czasem? - Na pewno, bo jednak to nie jest tylko tak, że Tomek i Elisabeth przebywają tam 2-3 dni na tej wysokości. Oni mieli 11 dni do góry już jak szli w kierunku szczytu i teraz te kolejne noce już chyba bez właściwego jedzenia, nie wiem jak z tym piciem, bo to jest najważniejsze. Organizm może być już mocno wyczerpany. Wiadomo, co on ma w tym namiocie ze sobą? - Nie wiemy, to są wszystko takie szczątkowe wiadomości. Wiemy, jak oni organizowali te swoje wyprawy, że to były wyprawy niskobudżetowe, bez żadnego wsparcia, zabezpieczenia. Po prostu dwójka ludzi poszła w góry w stylu alpejskim, niosąc wszystko na grzbiecie usiłują wejść na ośmiotysięcznik. Wiemy, że oni wcześniej podczas aklimatyzacji osiągnęli 6300 m, wtedy wrócili się do bazy i potem już wyszli w kierunku szczytu, zakładając po drodze kolejne obozy. To, co trzeba powiedzieć, to chyba nie mieli zbyt dobrej aklimatyzacji, a to się odbija na tym, że już tam między 7000 a 8000 m człowiek nie jest tak szybki, nie jest tak sprawny. Co wiadomo o pogodzie? Jakie tam są teraz warunki? - Do tej pory były znośne, z tym, że nie wiadomo, jak długo to okno pogodowe w rejonie Nanga Parbat będzie trwało w porównaniu np. z K2. Mieliśmy tam te parę dni dobrej pogody, ale już wczoraj zaczęło mocno wiać, a na Nandze te prognozy są takie pół na pół. Ale prognozy czasami się nie sprawdzają, także miejmy nadzieję, że pogoda pozwoli na to, żeby zespół ratowniczy poruszał się szybko w ścianie. Czy technika tego wspinania się jest taka, że jak najszybciej do góry? Oczywiście dbając o bezpieczeństwo. - Oczywiście, ale oni muszą mieć ten drugi zespół, bo musi nieść też sprzęt biwakowy, namiot, bo wygląda na to, że w ciągu jednego dnia, tym bardziej krótkiego teraz, tego południa oni tam nie dotrą, więc jeżeli w nocy warunki nie pozwolą na wspinanie, to będą musieli zabiwakować w którymś miejscu. A dlaczego poszły akurat cztery osoby? - Bo więcej się w tych helikopterach nie zmieściło i tyle. Ciągle mamy nadzieję, że ta akcja się powiedzie. Zostały tu zmobilizowane wszystkie środki jakimi żeśmy dysponowali i miejmy nadzieję, że ich uratujemy. Tu na Śląsku zawsze ratownicy górniczy mówią: "idziemy po żywego". - Tak też trzeba powiedzieć. Marcin Buczek