Na obecną główną siłę polityczną kraju Sojusz Socjaldemokratyczny, z którego wywodzi się premier Johanna Sigurdardottir, chce oddać głos nieco ponad 13 procent wyborców, a na jego koalicjanta - Ruch Zielonych Lewicy - niecałe 11 procent. To nie wystarczy, by wygrać wybory. Poprzedni rząd, liberalno-konserwatywny, stracił władzę, ponieważ był oskarżany o doprowadzenie do kryzysu bankowego w 2008 roku. Dzisiaj nieumiejętność radzenia sobie z kryzysem zarzuca się "czerwono-zielonej" koalicji rządowej. Zapewne więc tym razem ona będzie musiała pogodzić się z porażką. Jeśli do władzy rzeczywiście wróci koalicja ugrupowań liberalno-konserwatywnych, to - jak przewidują komentatorzy - może dojść do zamrożenia negocjacji akcesyjnych Islandii z Unią Europejską, rozpoczętych w 2009 roku. Upadłe banki, ludzie bez pracy i protesty na ulicach - właśnie tak jeszcze cztery lata temu wyglądała Islandia, którą boleśnie dotknął kryzys. Przed upadkiem Lehman Brothers był to kraj mlekiem i miodem płynący, a bezrobocie wynosiło zaledwie jeden procent. Islandia stała się jednak pierwszą ofiarą kryzysu. Jej gospodarka bazuje na systemie bankowym, który przed 2009 rokiem był dziesięciokrotnie większy niż PKB. Kryzys zmienił wszystko. Bezrobocie wzrosło do 9 procent, pensje spadły o połowę, wielu Islandczyków wyemigrowało za pracą. Dziś kraj powoli wychodzi na prostą.