Rada wystąpiła natomiast z prośbą do irańskiego przywódcy duchowego i politycznego ajatollaha Alego Chamenei o przedłużenie terminu przyjmowania i rozpatrywania skarg wyborczych kandydatów opozycji. Termin, który miał upłynąć w środę, został przedłużony o pięć dni. Rada - w skład której wchodzi 12 teologów i prawników, mających czuwać nad zgodnością decyzji parlamentu z zasadami islamu - oceniła, iż w trakcie wyborów "nie doszło do większych nieprawidłowości". Z wnioskiem o anulowanie wyników głosowania wystąpiło dwóch pokonanych kandydatów: Mir-Hosejn Musawi i Mehdi Karubi. Przekazali oni informacje o 646 przypadkach wyborczych nieprawidłowości. W ubiegłym tygodniu Rada zgodziła się wyłącznie na ponowne przeliczenie ok. 10 proc. głosów. Zwolennicy Musawiego uznają wybory za sfałszowane. Ogłoszenie ich oficjalnych wyników, według których wygrał Mahmud Ahmadineżad, wywołało falę protestów i zamieszek; zginęło w nich co najmniej 17 osób. Do natychmiastowego zaprzestania użycia siły przeciwko cywilom wezwał w poniedziałek sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun. Zaapelował też do władz w Teheranie, by "respektowały fundamentalne prawa obywatelskie i polityczne, zwłaszcza wolność słowa, wolność zgromadzeń i wolność informacji". W odpowiedzi Iran oskarżył Bana o "ingerowanie w wewnętrzne sprawy kraju" i zarzucił mu wypowiedzi, które "są w sprzeczności z jego obowiązkami". Z kolei irańska adwokatka i laureatka pokojowego Nobla Szirin Ebadi wezwała kraje Unii Europejskiej, by wprowadziły sankcje wobec władz w Teheranie i zmusiły je do położenia kresu tłumieniu przemocą pokojowych protestów. Jej zdaniem, dopóki przemoc nie ustanie, UE nie powinna "negocjować" ani spotykać się z przedstawicielami irańskich władz. Przedstawiciele UE są zdania, że ewentualne sankcje leżą w gestii ONZ. Rządy europejskie ostro krytykują Teheran za tłumienie protestów. Nie zastosowano jednak dotąd sankcji. Tymczasem rzecznik Białego Domu Robert Gibbs wyraził opinię, że protesty opozycji w Iranie zaowocowały początkiem zmian w tym kraju. Kilka godzin później prezydent Barack Obama oświadczył jednak, że jest oburzony traktowaniem protestujących w Iranie i podkreślił, że USA łączą się ze społecznością międzynarodową w potępieniu postępowania władz irańskich. Zarzuty Teheranu, jakoby USA miały podsycać masowe protesty Irańczyków, uznał za absurdalne. Po południu brytyjski premier Gordon Brown poinformował o wydaleniu z W. Brytanii dwóch irańskich dyplomatów w odpowiedzi na podobny gest Teheranu w poniedziałek. Oświadczył, że jest "rozczarowany faktem, iż Iran postawił nas w takiej sytuacji". Kilka dni temu Ahmadineżad zażądał od USA i W. Brytanii, by zaprzestały ingerowania w wewnętrzne sprawy Iranu. Na wtorkowej konferencji prasowej szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski powiedział, że MSZ wezwało na środę ambasadora Iranu w Polsce, aby przekazać mu swoje stanowisko w sprawie sytuacji w Teheranie. Sikorski zapewnił, że Polska w pełni popiera stanowisko przewodnictwa UE, które mówi, że naród irański ma prawo wybrać swój własny rząd i nikt nie może stosować przemocy wobec demonstrantów. Obecny w Warszawie brytyjski minister spraw zagranicznych David Miliband zaznaczył, odnosząc się do faktu wydalenia brytyjskich dyplomatów z Teheranu, że "atak skierowany przeciwko jednemu krajowi europejskiemu jest atakiem skierowanym przeciwko wszystkim krajom europejskim". Wyraził nadzieję, że "nie nastąpi eskalacja wydarzeń ani skierowanych przeciwko Wielkiej Brytanii, ani żadnemu innemu krajowi". Holenderskie MSZ napisało we wtorek na swojej stronie internetowej, że odradza wszelkie "niekonieczne wyjazdy" do Iranu. Tym, którzy znajdują się na miejscu, zaleca się, by "unikali manifestacji, zgromadzeń i zamieszek" oraz by "nawiązali pilnie kontakt z ambasadą Holandii w Teheranie". Tego samego dnia poinformowano, że pod zarzutem "nielegalnej działalności" aresztowano greckiego współpracownika amerykańskiego dziennika "Washington Times". Do zatrzymania miało dojść w sobotę. Irańska telewizja państwowa pokazała z kolei program, w którym ludzie przedstawiani jako manifestanci twierdzili, że w czasie 10 dni powyborczych zamieszek byli inspirowani przez zagraniczne media, takie jak BBC czy Głos Ameryki (VoA). Bohaterowie programu mówili m.in., że "cały klimat został wywołany przez BBC", a w zamieszkach uczestniczyli pod wpływem zagranicznych mediów. Jeden ze świadków powiedział, że chaos po wyborach wykorzystał, by z bratem rabować sklepy i okradać ludzi.