Od początku wiedziałem, że te igrzyska odbywać się będą w szczególnych warunkach, bo panuje pandemia, a Chińczycy reagują na covid jeszcze bardziej panicznie niż Japończycy. Jasne było, że wybieram się do kraju, który z demokracją ma mało wspólnego. Ale organizatorzy poszli dalej. Władze w Pekinie świetnie wykorzystały koronawirusa do tego, by powiedzieć dziennikarzom i uczestnikom igrzysk, że ze względów bezpieczeństwa kontakty zostaną tu ograniczone. I zostały ograniczone do tego stopnia, że nie mamy absolutnie żadnego kontaktu z mieszkańcami tego kraju. Wszystko zaczęło się już przed wylotem do Chin. Nie przylecieliśmy tutaj zwykłymi rejsowymi samolotami, tylko specjalnymi czarterami. Komitet organizacyjny stworzył listę akredytowanych linii lotniczych, którym zezwolono na lądowanie w Pekinie. Niektórzy lecieli w normalnych warunkach. Na pokładzie samolotów był standardowy serwis, ciepłe napoje, posiłki. Ale ktoś, kto leciał na pokładzie chińskiego narodowego przewoźnika mocno się zdziwił. Taką podróż przeżyłem razem z naszymi skoczkami. Gdy wsiadaliśmy na pokład Boeinga 777 we Frankfurcie nad Menem zobaczyliśmy coś co przypominało nam transport osób trędowatych. Personel pokładowy opakowany był szczelnie w jednorazowe kombinezony, zasłonięty przyłbicami, goglami i maskami. Na fotelach przygotowane były dla wszystkich paczki, takie jakie pamiętam jako dziecko, gdy dostawałem worek ze słodyczami od Mikołaja. Były w nim mandarynki, jakieś hermetycznie zamknięte zasuszone mięso, mało apetyczne parówki, trochę słodyczy, a wszystko można było zapić mlekiem z kartonu, greckim jogurtem lub ewentualnie wodą. Ciepłych posiłków i napojów nie było, bo - jak usłyszałem - mamy pandemię i szczególną sytuację. Same warunki podróży nie należały do najgorszych, bo maszyną leciało zaledwie 30 osób, można było się rozkładać na całych rzędach. Jeszcze na lotnisku usłyszałem, że Chińczycy wprowadzili nowe reguły i nie zezwalają na to, by maszyny były pełne. Obsługa samolotu po wystartowaniu zniknęła na dziewięć godzin, od czasu do czasu ktoś przechodził i mierzył wszystkim temperaturę. Olimpijskie samoloty wylądowały oczywiście na specjalnie przygotowanym terminalu. Podobnie będzie z odlotem, tak by zagraniczni goście nie mieli kontaktu z tubylcami. Same procedury wyglądały na lotnisku identycznie jak w Japonii: oczekiwanie na wyniki covidowych testów, aktywowanie akredytacji, kontrola graniczna. W pierwszych dniach ludzie czekali po 5-6 godzin by opuścić lotnisko, ale w końcu Chińczycy dotarli się i lotnisko można było opuścić po 2 godzinach. Opuścić nie znaczy jednak, zabrać bagaż i pójść sobie. Przed terminalem podstawione zostały specjalne autobusy, które dowoziły gości do hoteli. Mój autobus wyruszył podróż do Zhangjiakou. Siedziałem w nim z czterema osobami. Od samego początku eskortował nas policyjny radiowóz, który blokował trasę, tak byśmy mogli przejechać jak najszybciej. Im bliżej naszej miejscowości, tym autostrada stawała się coraz bardziej pusta. Mijaliśmy stacje benzynowe widma i parkingi, na których nie było ani samochodów, ani ludzi. Dwa razy autobus zatrzymał się, byśmy mogli skorzystać z toalety. Żeby była jasność: to nie były zwykłe ubikacje i łazienki, tylko specjalnie przygotowane miejsca, odgrodzone szlabanami i płotami, tak by nikt przypadkiem nie wyszedł poza bańkę. I tak po czterech godzinach autobus dotarł na miejsce, po wjechaniu do Zhangjiakou zamknęły się za nami szlabany, kierowca rozwiózł wszystkich do hoteli. Najnowsze informacje o igrzyskach w Pekinie w serwisie Sport Interia Na miejscu przypomniano nam, że nie wolno nam opuszczać naszej bazy hotelowej, a jeżeli chcemy przemieszać się pomiędzy obiektami sportowymi, miejscami, w których nocujemy, centrum prasowym i wioską olimpijską, możemy korzystać tylko ze specjalnych autobusów. I tu zaczęły się schody. Bo nie dość, że autobusy jeżdżą jak chcą, a rozkłady jazdy są tylko w teorii, to jeszcze kierowcy rozpędzają pojazdy do 10-20 km na godzinę. Nie ma przystanków na ulicy, bo na ulicy stać nie można. Za każdym razem autobus wjeżdża na teren zamknięty, za specjalne barierki, by zabrać pasażerów. Trwa to kosmicznie długo. Od centrum prasowego w Zhangjiakou są jakieś 2-3 km w linii prostej. Teoretycznie można byłoby tam dojechać w ciągu 10 minut, ale nie na igrzyskach. Autobus kluczy po hotelach, potem trzeba przesiąść się na kolejny autobus, a ten zatacza wielkie koła, zanim dotrze do celu. Cała podróż trwa do 90 minut. Ale może trwać dłużej. Dwukrotnie zdarzyło mi się, że zostałem nagle wyproszony z pojazdu, ponieważ trzeba było go zdezynfekować, wewnątrz jak i na zewnątrz. Dziennikarze złożyli już protest, bo podróżowanie mocno ogranicza i utrudnia nam pracę. Przemieszczanie się z jednej miejscowości do drugiej twa godzinami. Nie ma żadnej koordynacji, często sami wolontariusze nie wiedzą, dokąd i kiedy odjeżdża jakiś autobus. Chińczycy przed otwarciem igrzysk pochwalili się superszybkim pociągiem, który dociera do Pekinu w ciągu 50 minut. Wszystko świetnie, ale ostatni odjeżdża tuż przed 21:00, zatem obsłużenie wieczornych zawodów w stolicy Chin staje się praktycznie niemożliwe. No chyba, że zdecydujemy się na powrót autobusem do Zhangjiakou, tyle, że potrwa to minimum cztery godziny. Skarga trafiła już do organizatora, ale chyba skoczy się na niczym, bałagan wciąż jest duży. A to problem dla pracujących tu reporterów, tym bardziej, że wiele redakcji (ze względu na wysokie koszty) zrezygnowała z wysłania do Chin licznych ekip. Zatem Ci, którzy są na miejscu, często muszą obsługiwać wszystkie zawody. CZYTAJ TEŻ: Roboty w Chinach są wszechobecne. Tak walczą z koronawirusem Ciekawie jest również w hotelach. O ile w centrum prasowym internet działa bez ograniczeń. Jest Google, Instagram, Facebook i inne media społecznościowe. Ale gdy ktoś chce skorzystać z internetu w hotelowych pokojach, odbije się od ściany. Tu panują inne standardy, czysto chińskie, z wieloma ograniczeniami. I nikogo tu nie interesuje, że to są tylko hotele dla akredytowanych na igrzyskach gości. Skoro jest tu międzynarodowo, to posługujemy się oczywiście językiem angielskim. Ale tylko między sobą, bo chińska obsługa ni w ząb nie mówi po angielsku. Proste pytanie w hotelowej recepcji powoduje konsternację. Obsługa nerwowo wyciąga elektroniczne tłumacze, prosząc, byśmy w ten sposób się z nimi kontaktowali. Olimpijscy wolontariusze co prawda mówią po angielsku, ale rozumieją tylko w ograniczonym zakresie, szczególnie, gdy ktoś zada im niewygodne pytanie. Wtedy można usłyszeć jedynie...SORRY! ZOBACZ TEŻ: Maliszewska opowiedziała o horrorze w Chinach Chińczycy mają totalną obsesję na punkcie dezynfekcji. Opryskiwane jest tu dosłownie wszystko, ściany, okna, wykładziny, stoły, krzesła, a nawet powietrze. Śmierdzi potwornie chemikaliami, niektórzy śmieją się, że wszyscy będziemy mieli tu problem z dopingiem. Obsługa chodzi w kombinezonach, po korytarzach jeżdżą roboty ozonujące powietrze. Ręce trzeba dezynfekować na każdym kroku. Ale jest za to czysto, wręcz sterylnie. W centrum prasowym nie mamy prawa napić się nawet wody, bo oznacza to zdjęcie na chwilę maseczki. Do tego celu stworzono tu specjalne strefy. Wejście do każdego pomieszczenia, to konieczność mierzenia temperatury, ale czasem mam pewne wątpliwości... Jedno z urządzeń wskazuje o tygodnia, że mam temperaturę 32 stopni, czyli jestem w stanie głębokiej hipotermii. Ale nikt nie zwraca na to uwagi. Tajemnicą jest również to, w jaki sposób i jaką metodą są wykonywane koronawirusowe testy. Musimy je robić codziennie. W każdym hotelu jest specjalne stanowisko. O wyniku testu nikt nie informuje. Jednego można być pewnym, jeżeli do hotelowego pokoju zapukają sanitariusze w białych kombinezonach i przyłbicach, znaczy, że miało się pecha i wynik jest pozytywny. Taka osoba w eskorcie prowadzona jest do karetki, którą odwozi się pozytywnie przetestowanego delikwenta do hotelu-izolatki. Przy okazji igrzysk Chińczycy postawili na nogi policję i służby. I choć jesteśmy wszyscy w szczelnej bańce, to nikt tu nie ma do nas zaufania, że w bańce pozostaniemy. Tajniacy w czarnych długich puchowych kurtkach obserwują na nas przez cały czas. Są na stokach, w wiosce olimpijskiej, hotelach i centrum prasowym. Przyglądają się jak pracujemy i czy przypadkiem nie robimy czegoś, co jest tu zakazane. Ostatnio zostałem zmuszony do usunięcia kilku zdjęć, na których przypadkowo widać było dwóch tajniaków kontrolujących sportowca przy wejściu do wioski olimpijskiej. Nie ma też pewności, że nasze rozmowy są w jakiś sposób kontrolowane. Zresztą mój operator sieci komórkowej poinformował mnie o otrzymaniu informacji od China Mobile, że wszystkie rozmowy przychodzące do mnie, nieposiadające identyfikacji numeru, będą przez tutejszego operatora blokowane. To co Chińczycy robią u siebie, to ich sprawach, choć oczywiście można się nie zgadzać z tym, jaką politykę prowadzą. Ale najwidoczniej Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu i Thomasowi Bachowi, który wożony jest tu na miejscu luksusowymi limuzynami, warunki jakie tu stworzono przy organizacji igrzysk, nie przeszkadzają. Wszystko odbywa się przecież w olimpijskim duchu. I tylko szkoda mi sportowców, że w takich dziwnych warunkach muszą startować. Ale życzę im, by do samego koca mogli koncentrować się na zawodach, do których przygotowywali się przez wiele lat i wiem, że włożyli w to bardzo dużo pracy. Tomasz Lejman, specjalny wysłannik Interii na igrzyska olimpijskie w Pekinie