Wim Smit jest przewodniczącym straży sąsiedzkiej. W poniedziałkowy wieczór pojechał rowerem na patrol w okolice cmentarza, bo ktoś na specjalnej aplikacji przekazał, że pojawili się tam bezdomni. Rzeczywiście zauważył dwie osoby siedzące z przemoczonymi walizkami obok drzewa rosnącego wśród krzaków. Okazało się, że to dwoje Polaków, których wyrzucono z mieszkania i nie mieli gdzie się schronić. Smit zaprosił ich do siebie do domu, gdzie jego żona przygotowała biwakującym pod gołym niebem ciepły posiłek. Później pozwolili im wziąć gorącą kąpiel i spędzili w domu noc. - Nie mogłem pozwolić im spać na dworze. Przecież była burza - podkreślał w rozmowie z "Algemeen Dagblad". Nie znali żadnego języka obcego Początkowo były problemy z porozumieniem się z Polakami, gdyż nie mówili oni po holendersku, znali wyłącznie język polski. Na szczęście w okolicy jest dużo osiadłych Polaków, więc szybko załatwiono tłumacza. Okazało się, że mieszkaniec Maasland zaoferował pomoc 38-letniemu Grzegorzowi i 42-letniej Alicja, która była w czwartym miesiącu ciąży. W Holandii przebywali od niedawna, agencja pracy Voorne Putten skierowała ich do jednego z gospodarstw zajmujących się roślinami doniczkowymi. Alicja pracowała już wcześniej w Holandii, ale Grzegorz nie. Z tego powodu, jak wynika z relacji Smita, pojawiły się problemy z numerem PESEL i płacono mu bardzo niewiele. 38-latek twierdził, że w ciągu trzech tygodni wypłacono mu zaledwie 140 euro pensji, a jednocześnie za mieszkanie żądano od niego 117 euro - ale tygodniowo. Alicję i Grzegorza agencja zakwaterowała w lokum, które dzielili z pięcioma innymi osobami. Mogli opłacić mieszkanie tylko dlatego, że pani Alicja posiadała holenderski numer ubezpieczenia społecznego, dzięki czemu zarabiała 460 euro tygodniowo. Ale kiedy zaczęli narzekać na bardzo skromną pensję Grzegorza, mieli zostać bezceremonialnie wyrzuceni. - To jest zwykły wyzysk - stwierdził Smit. Najpierw ich nie znali, później się przyznali Agencja pracy Voorne Putten oznajmiła, jak relacjonuje "Algemeen Dagblad", że nie zna obu osób. - Nie pracowali dla nas i nie eksmitowaliśmy tych ludzi - powiedziała telefonicznie rzeczniczka agencji. Jednak kiedy Wim Smit pojawił się z wraz z parą w Voorne Putten, agencja pracy zmieniła stanowisko. Przyznali, że Polacy byli na ich liście płac i mieszkali we wskazanym domu. Ale przekonywano, że umowa pracy skończyła się im 15 czerwca i pozwolono im przebywać w domu jeszcze tylko przez kilka dni. Agencja oznajmiła, że Polacy są im wciąż winni pieniądze z tytuły najmu lokalu. Smit wyjaśnił mediom po spotkaniu w agencji, że Polakowi obiecano wypłacenie należnych mu pieniędzy za pracę, przyznano tym samym, że wcześniej płacono mu jedynie niewielką część. Obiecano również zorganizować parze transport do Polski. Wyruszyli w podróż powrotną - Mogę zrozumieć, że pojawiły się jakieś problemy, że mogli się w czymś nie porozumieć - podobno Polacy kilka razy nie pojawili się w pracy - ale to nie powód, by po prostu wyrzucać ludzi na ulicę - powiedział Smit. Zauważył przy tym, że wiedziano o ciąży kobiety. Wim Smit pomógł załatwić parze wszystkie formalności, a we wtorek wieczorem po ostatniej kolacji w jego domu, pani Alicja i pan Grzegorz wyruszyli w podróż do Polski.