Słodkawy zapaszek z coffee shopów, trzymające się za ręce pary gejów na Kalverstraat, a w dzielnicy czerwonych latarni De Wallen wystawiające się na pokaz półnagie kobiety. Co drugi, jak się wydaje, przechodzień, to ciemnoskóry. Amsterdam, multikulturowa stolica Europy - przez dziesięciolecia ucieleśnienie holenderskiej tolerancji i liberalnego ducha. Z rzeczywistością obraz ten dawno już nie ma wiele wspólnego - uważa historyk Friso Wielenga, dyrektor Centrum Studiów Holenderskich na Westfalskim Uniwersytecie Wilhelma w Münster. Wyobrażenie, że Holendrzy to najbardziej liberalny i tolerancyjny naród w Europie, było częściowo mitem. Ponadto obraz ten ograniczał się głównie do Amsterdamu. Tymczasem nietolerancja i zachowawczość istniały w Holandii także już wcześniej - tłumaczy historyk. Błędna polityka integracyjna Tyle, że o tym nie mówiono. Aż na początku tego tysiąclecia pojawił się na politycznej scenie prawicowy populista Pim Fortuyn i ogłosił, że multikulturowe społeczeństwo poniosło porażkę. Jego prowokacyjny ton, sposób jego wystąpień był nacechowany brakiem respektu. Dla politycznego establishmentu był on wyzwaniem. W swoich analizach socjolog i publicysta Fortuyn wcale jednak tak bardzo się nie mylił. Zwłaszcza w integracji drugiego pokolenia migrantów Holandia rzeczywiście popełniła błąd, uważa Friso Wielenga. W latach 80-tych i 90-tych XX wieku wierzono w Holandii, że kraj prowadzi nader postępową politykę integracyjną. A to oznaczało, że imigranci mogli zachować swój język i swoją kulturę. Przybysze, którzy napłynęli do Holandii przede wszystkim z Maroka, mieli się czuć dobrze w swojej nowej ojczyźnie. Jednak zamiast wtopić się w holenderskie społeczeństwo, coraz bardziej wycofywali się w swój własny świat, obserwuje Wielenga. - Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, musieliśmy stwierdzić, że ludzie ci nie stali się częścią naszego społeczeństwa, a powstały raczej społeczeństwa równoległe. I kiedy to dostrzegliśmy, na wiele prawdziwych kroków na rzecz integracji było już trochę za późno - konstatuje historyk z Münster. Fortuyn, Wilders i skręt na prawo Pim Fortuyn został zastrzelony w 2002 roku na ulicy przez holenderskiego ekologa. Jego ugrupowanie - populistyczna Lista Pima Fortuyna (LPF) potknęła się o wewnętrzne spory i rozpadła się robiąc miejsce dla Geerta Wildersa. W konserwatywno-liberalnej VVD (Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji) Wilders nie widział dla siebie dłużej miejsca. W 2006 r. pozostający dotąd w cieniu szeregowy parlamentarzysta założył własną partię PVV i nagle stał się obecny na scenie politycznej. Ze swoją Partij voor de Vrijheid (Partia Wolności, PVV) Wilders jest politykiem, z którym trzeba się coraz bardziej liczyć. Co więcej, jak mówi socjolog Matthijs Rooduijn, tradycyjne partie przejęły częściowo jego prawicowe stanowisko, by odzyskać utraconych wyborców. - Prawie wszystkie partie zbliżyły się do Wildersa w kwestiach imigracji i integracji. Pośredni wpływ PVV jest więc ogromny. Wilders wpłynął na poglądy innych partii, a tym samym na prowadzoną przez nich politykę - argumentuje Rooduijn. "Podział dawno jest już rzeczywistością" I im więcej partii środka skręca na prawo, tym bardziej ekstremalne staje się stanowisko Wildersa i bardziej radykalny jego ton. Obrzuca obelgami, obraża i zniesławia innych polityków. Jego świat jest tylko biało-czarny - z jednej strony nikczemna polityczna elita, z drugiej dobre, holenderskie społeczeństwo. Czy Holandii grozi zatem podział społeczeństwa, a tym samym rozwój podobny do USA? Więcej, uważa socjolog Matthijs Rooduijn. - Już teraz widzimy, jak bardzo odbiegają od siebie poglądy. Istnieją właściwie dwie, stojące naprzeciw siebie grupy: po jednej stronie ludzie nastawieni raczej kosmopolitycznie, po drugiej stronie nacjonaliści. Na pewno w Holandii nie są to jeszcze takie podziały jak w USA, ale rozwój postępuje w tym samym kierunku - mówi Rooduijn. Ludger Kazmierczak / Elżbieta Stasik, Redakcja Polska Deutsche Welle