Według obserwatorów, być może jest to skutek apelu telewizyjnego, z którym na wezwanie ambasady USA wystąpił wczoraj wieczorem prezydent Jean-Bertrand Aristide, wzywając swych zwolenników do zaprzestania przemocy. Jej ofiarą w mieście padło wczoraj około 15 osób, zamordowanych na ulicach. Sklepy nadal sa zamknięte, ale od strony portu szło dzisiaj rano wielu ludzi, ciągnąc za sobą wózki pełne artykułów żywnościowych, prawdopodobnie ze statku z pomocą Światowego Funduszu Żywnościowego, który zawinął w tych dniach do Port-au-Prince. Wcześniej nie można było rozpocząć rozdawnictwa żywności, ponieważ obawiano się, że zostanie rozkradziona przez elementy przestępcze. Ulice Port-au-Prince są nadal poprzecinane barykadami, wzniesionymi w ostatnich dniach przez tzw. chimers, zwolenników prezydenta, którego chce obalić zbrojna opozycja, zajmująca już co najmniej połowę terytorium kraju. Samochody ciężarowe z uzbrojonymi w broń krótką "chimers" tylko z rzadka przejeżdżały ulicami stolicy. Aristide oświadczył w nocy z piątku na sobotę w wywiadzie dla amerykańskiej sieci telewizyjnej CNN, że ma zamiar dotrwać do końca swego mandatu prezydenckiego, który wygasa w 2006 r. "W naszej dwustuletniej historii, jako niepodległego państwa, mieliśmy 32 zamachy stanu i to wystarczy, jak mi się wydaje" - powiedział Aristide. Źródłem jego nowego optymizmu jest prawdopodobnie to, że w piątek - według lojalnej wobec prezydenta policji - jego zwolennicy odbili z rąk rebeliantów 125-tysięczne miasto Cayes, trzecie co do wielkości na Haiti. Znajduje się ono 200 km od stolicy i od czwartku było w rękach sil rebeliantów, złożonych z byłych żołnierzy rozwiązanej armii i cywilów. Kontrofensywę podjął oddział ochotników, który sam określa się jako "Oddolny Ruch Oporu".