Nie tak miało być, a przynajmniej wszystkie dotychczasowe zapewnienia dotyczące odpadów radioaktywnych przechowywanych w Runit Dome dawały gwarancję, że wszystko jest pod kontrolą. Dzisiaj okazuje się, że niekoniecznie. Skąd te materiały nuklearne się tam wzięły? W latach 1946-1958 Amerykanie testowali na Wyspach Marshalla bomby jądrowe (w sumie ponad 60), a "Los Angeles Times" twierdzi, że przeprowadzono też kilkanaście testów broni biologicznej. Potem wszystkie odpady umieszczono w betonowym "grobowcu". Dzisiaj dziennikarze - po śledztwie, które przeprowadzili - twierdzą, że kopuła przecieka. Wszystko przez to, że z każdym rokiem podnosi się poziom wody w oceanie. A to oznacza, że przewidziane dotychczas zabezpieczenia mogą już nie wystarczać. Co więcej, zdaniem gazety, są dowody na to, że ma to bezpośredni wpływ na zdrowie mieszkańców. Znacznie zwiększyła się też śmiertelność ryb w okolicy. W tym roku opublikowano również badania, które pokazały, że stopień promieniowania w niektórych regionach Wysp Marshalla może być tak duży jako po awariach w ukraińskim Czarnobylu albo w japońskiej Fukushimie. Władze wysp poprosiły o pomoc Stany Zjednoczone, ale - jak się okazuje - amerykański rząd nie jest skłonny, aby ten problem brać na siebie. Skoro kopuła z odpadami radioaktywnymi znajduje się na terenie małego kraju na Oceanie Spokojnym, to jednocześnie on ponosi za nią odpowiedzialność - twierdzi Waszyngton. Problem jednak w tym, że w "grobowcu" ma również znajdować się 130 ton ziemi, która została pobrana z miejsca badań jądrowych w Nevadzie. To jeden z argumentów, dzięki którym rząd Wysp Marshalla mógłby domagać się odszkodowania. Przypomnimy, że w połowie lat 80. ubiegłego wieku władze tego kraju zawarły umowę z USA, która przewidywała wpłatę ponad 2 mld dolarów na poczet roszczeń, przede wszystkim zdrowotnych. "Los Angeles Times" twierdzi, że dotychczas wypłacono jedynie kilka milionów dolarów. Wyspy Marshalla leżą na Oceanie Spokojnym. Składają się z 1225 wysepek rozrzuconych na zachodnim Pacyfiku.