"Zaczęło się w Wuhan i skończy się w Wuhan" - krzyczą demonstranci z chińskiego miasta, które jest znane na całym świecie jako miejsce, w którym wybuchła pandemia COVID-19. Protestujący burzący barykady rzucają również wyzwanie władzy, a to już spory powód do obaw dla Xi Jinpinga. - Polityka "zero covid" to doskonałe dla władzy narzędzie kontroli społecznej - wskazuje w rozmowie z Interią Michał Bogusz, ekspert z OSW. Zwraca jednak uwagę, że przełomem w Chinach może być coś zupełnie innego niż covidowe protesty.
Człowiek sprowadzony do trybiku wielkiej społecznej machiny, w której jego życie podlega całodobowej kontroli. To nie fabuła powieści science fiction. To już się dzieje, w mniejszym lub większym stopniu, w różnych krajach na świecie. Chiny są jednak w czołówce miejsc, gdzie taka rzeczywistość przybiera coraz groźniejszy kształt.
Socjalistyczne mocarstwo rządzone przez Komunistyczną Partię Chin na czele z Xi Jinpingiem nie słynie z bycia oazą wolności. Chcesz kupić telefon? Skanujesz twarz. Chcesz kupić bilet lotniczy? Sprawdźmy, ile masz punktów w Systemie Wiarygodności Społecznej. Masz znajomych z niską punktacją w systemie? I tobie spada ocena. Partia powie ci nawet, ile dzieci możesz mieć.
Do tego monitoring na każdym rogu i cenzura w sieci. Obywatel jest nieustannie szpiegowany, każdy jego ruch podlega kontroli. Spełniający się w Chinach orwellowski scenariusz przeszedł jednak na nowy poziom, kiedy na świecie wybuchła pandemia COVID-19.
Choć początki walki z pandemią wyglądały podobnie we wszystkich zakątkach świata - lockdowny, praca zdalna, nauka zdalna - to w pewnym momencie Chiny oddzieliły się od dominującego trendu i poszły zupełnie inną drogą. Kiedy wszystkie kraje na świecie łagodziły restrykcje i wróciły na tory sprzed pandemii, Chiny nie ustąpiły, wprowadzając politykę "zero covid".
"Zero covid" to strategia, której rzekomym celem ma być całkowite wyeliminowanie ognisk pandemii. Wykryte zakażenia, nawet jeśli nie dają żadnych objawów, są przyczynkiem do wprowadzenia surowego lockdownu. Wówczas zaczyna się masowe testowanie. Nawet jeśli w danym regionie wykrytych zostanie zaledwie kilka przypadków, blokada wchodzi w życie.
Osoby zakażone izolowane są w specjalnych placówkach nadzorowanych przez rząd. Nie działają firmy, szkoły i sklepy (wyjątkiem są te, które sprzedają żywność). Reżim sanitarny trwa dopóki władza nie ogłosi, że na izolowanym obszarze nie ma już nowych przypadków zakażenia.
Ciągłe zamknięcie odbija się na społeczeństwie na kilka sposobów. Chińska gospodarka jest na zakręcie - spadają wskaźniki produkcji, rosną koszty walki z pandemią, jest coraz większe bezrobocie. Ludzie odczuwają też frustrację, której coraz częściej dają wyraz.
W ostatnich miesiącach do sieci przenikają informacje o tym, co dzieje się na chińskich ulicach. W Kantonie na południu Chin setki osób nie mogły wrócić do swoich mieszkań po odbyciu kwarantanny, ponieważ dzielnica, w której żyli była pod ścisłym lockdownem - donosił dziennik "South China Morning Post".
Lanzhou w centralnej części państwa. Trzyletnie dziecko zatruwa się czadem, ojciec wybiega w panice z domu, nie mogąc połączyć się z infolinią ratunkową. Podbiega do służb, które pilnują blokad i błaga o pomoc. W odpowiedzi słyszy, że ma pokazać negatywny wynik testu na koronawirusa. Kiedy nikt nie chce mu pomóc, wynosi swoje dziecko na rękach i biegnie z nim do szpitala. Na uratowanie chłopcu życia jest już jednak za późno.
Urumczi, zachód Chin. W bloku wybucha pożar, ginie 10 osób. W sieci szybko pojawiły się zarzuty, że winna tragedii jest polityka "zero covid". Po pierwsze, ze względu na samo zamykanie ludzi w domach, po drugie, przez nieokreślone szczegółowo utrudnianie akcji ratunkowej restrykcjami covidowymi.
Choć urzędnicy starali się szybko zaprzeczyć oskarżeniom, fala gniewu wezbrała. W wielu chińskich miastach doszło do gwałtownych protestów, na ulice wyszły tłumy obywateli. "Zaczęło się w Wuhan i skończy się w Wuhan" - krzyczą demonstranci w tym mieście, chwiejąc wysoką barykadą.