Człowiek sprowadzony do trybiku wielkiej społecznej machiny, w której jego życie podlega całodobowej kontroli. To nie fabuła powieści science fiction. To już się dzieje, w mniejszym lub większym stopniu, w różnych krajach na świecie. Chiny są jednak w czołówce miejsc, gdzie taka rzeczywistość przybiera coraz groźniejszy kształt. Socjalistyczne mocarstwo rządzone przez Komunistyczną Partię Chin na czele z Xi Jinpingiem nie słynie z bycia oazą wolności. Chcesz kupić telefon? Skanujesz twarz. Chcesz kupić bilet lotniczy? Sprawdźmy, ile masz punktów w Systemie Wiarygodności Społecznej. Masz znajomych z niską punktacją w systemie? I tobie spada ocena. Partia powie ci nawet, ile dzieci możesz mieć. Do tego monitoring na każdym rogu i cenzura w sieci. Obywatel jest nieustannie szpiegowany, każdy jego ruch podlega kontroli. Spełniający się w Chinach orwellowski scenariusz przeszedł jednak na nowy poziom, kiedy na świecie wybuchła pandemia COVID-19. Polityka "zero covid" "lekarstwem" na pandemię Choć początki walki z pandemią wyglądały podobnie we wszystkich zakątkach świata - lockdowny, praca zdalna, nauka zdalna - to w pewnym momencie Chiny oddzieliły się od dominującego trendu i poszły zupełnie inną drogą. Kiedy wszystkie kraje na świecie łagodziły restrykcje i wróciły na tory sprzed pandemii, Chiny nie ustąpiły, wprowadzając politykę "zero covid". "Zero covid" to strategia, której rzekomym celem ma być całkowite wyeliminowanie ognisk pandemii. Wykryte zakażenia, nawet jeśli nie dają żadnych objawów, są przyczynkiem do wprowadzenia surowego lockdownu. Wówczas zaczyna się masowe testowanie. Nawet jeśli w danym regionie wykrytych zostanie zaledwie kilka przypadków, blokada wchodzi w życie. Osoby zakażone izolowane są w specjalnych placówkach nadzorowanych przez rząd. Nie działają firmy, szkoły i sklepy (wyjątkiem są te, które sprzedają żywność). Reżim sanitarny trwa dopóki władza nie ogłosi, że na izolowanym obszarze nie ma już nowych przypadków zakażenia. Ciągłe zamknięcie odbija się na społeczeństwie na kilka sposobów. Chińska gospodarka jest na zakręcie - spadają wskaźniki produkcji, rosną koszty walki z pandemią, jest coraz większe bezrobocie. Ludzie odczuwają też frustrację, której coraz częściej dają wyraz. Bez negatywnego wyniku nie ma ratunku W ostatnich miesiącach do sieci przenikają informacje o tym, co dzieje się na chińskich ulicach. W Kantonie na południu Chin setki osób nie mogły wrócić do swoich mieszkań po odbyciu kwarantanny, ponieważ dzielnica, w której żyli była pod ścisłym lockdownem - donosił dziennik "South China Morning Post". Lanzhou w centralnej części państwa. Trzyletnie dziecko zatruwa się czadem, ojciec wybiega w panice z domu, nie mogąc połączyć się z infolinią ratunkową. Podbiega do służb, które pilnują blokad i błaga o pomoc. W odpowiedzi słyszy, że ma pokazać negatywny wynik testu na koronawirusa. Kiedy nikt nie chce mu pomóc, wynosi swoje dziecko na rękach i biegnie z nim do szpitala. Na uratowanie chłopcu życia jest już jednak za późno. Urumczi, zachód Chin. W bloku wybucha pożar, ginie 10 osób. W sieci szybko pojawiły się zarzuty, że winna tragedii jest polityka "zero covid". Po pierwsze, ze względu na samo zamykanie ludzi w domach, po drugie, przez nieokreślone szczegółowo utrudnianie akcji ratunkowej restrykcjami covidowymi. "Zaczęło się w Wuhan i skończy się w Wuhan" Choć urzędnicy starali się szybko zaprzeczyć oskarżeniom, fala gniewu wezbrała. W wielu chińskich miastach doszło do gwałtownych protestów, na ulice wyszły tłumy obywateli. "Zaczęło się w Wuhan i skończy się w Wuhan" - krzyczą demonstranci w tym mieście, chwiejąc wysoką barykadą. Na innym nagraniu tłum przewraca budkę, w której odbywa się testowanie na koronawirusa. Większość materiałów wideo przedstawia wojny uliczne, w których obywatele biją się z służbami ubranymi w kombinezony ochronne. Tłum wykrzykuje nie tylko hasła odnoszące się do zakończenia z polityką "zero covid", ale i takie, które nawołują do ustąpienia przywódcy Chin Xi Jinpinga. - W Chinach każdego roku dochodzi do co najmniej 100 tys. protestów, demonstracji i zamieszek. I mówimy tu o zdarzeniach na sporą skalę, kiedy płoną komisariaty, czy policyjne radiowozy. Protesty w Chinach nie są więc niczym nadzwyczajnym, ale mają albo podłoże ekonomiczne, albo dotyczą spraw lokalnych, kiedy to są skierowane przeciwko władzy na niższym szczeblu, czy też "wypaczeniom" dotykającym konkretnego regionu. W przypadku aktualnych protestów zaskoczeniem jest, że demonstracje mają miejsce równolegle w wielu ośrodkach i mają wspólny mianownik, czyli sprzeciw wobec polityki "zero covid" - mówi w rozmowie z Interią Michał Bogusz, specjalista z Ośrodka Studiów Wschodnich. - Dodatkowym zaskoczeniem jest fakt, że na manifestacjach pojawiły się hasła polityczne, które nawołują do ustąpienia Xi Jinpinga lub odnoszą się do wolności mediów i wolności w kraju, a więc pewnej liberalizacji reżimu - dodaje. Przełom? Jeszcze nie teraz Ekspert wyjaśnia, że skala obecnych protestów nie jest powodem, by mówić o przełomie w Chinach, jednak zaznacza, że sytuacja może eskalować w tym kierunku. - To nie jest jeszcze masa krytyczna, która mogłaby doprowadzić do zmiany polityki. Szczególnie, że polityka "zero covid" cieszy się poparciem w niektórych grupach społecznych, np. wśród osób starszych, które najbardziej obawiają się pandemii i w małych i średnich ośrodkach, gdzie ludzie i tak żyją w pewnej izolacji, więc ta polityka im tak bardzo nie doskwiera. "Zero covid" to problem głównie dla ludzi mieszkających w dużych ośrodkach miejskich i dla części migrujących robotników, którzy często są uwięzieni w zakładach pracy i mają problemy z przemieszczaniem się po kraju. Chińskie społeczeństwo jest bardzo podzielone w tej sprawie - wskazuje. Analityk, dopytywany, co może wywołać przełom w Chinach, wskazuje bez cienia wątpliwości na jeden czynnik: gospodarkę. - Jeżeli gospodarka załamie się, a jest ona w coraz trudniejszej sytuacji, to doprowadzi to do wybuchu, i to wybuchu na masową skalę - mówi Michał Bogusz. - Jeśli w Chinach dojdzie do takiego przełomu, to z perspektywy czasu możemy patrzeć na aktualne protesty jako na te, podczas których pierwszy raz rzucono hasła polityczne, co pobudziło dalsze działania. Chińczycy widzą teraz, że mogą protestować równocześnie w wielu miejscach w skali całego kraju i jednocząc się wokół wspólnych haseł. To jest coś, co moim zdaniem, już z nami zostanie i to, czego partia najbardziej się boi. W dłuższej perspektywie jest to niebezpieczne dla Xi Jinpinga. To może być największe żniwo obecnego protestu, ale sam ten zryw nie doprowadzi do przemian. Podejrzewam, że te manifestacje zostaną bardzo szybko stłumione, zapewne w ciągu kilku najbliższych dni - dodaje. Pat w Chinach Ekspert zwraca uwagę na jeszcze inne aspekty wprowadzonej w Chinach polityki "zero covid". - To jest doskonałe dla władzy narzędzie kontroli społecznej. I to jest bardzo skrzętnie wykorzystywane, szczególnie w dobie pogarszającej się sytuacji gospodarczej. Mieliśmy taki przykład przy okazji protestów w prowincji Henan, kiedy klienci domagali się wypłacenia swoich depozytów z banków, a banki nie chciały tego zrobić. Okazało się, że większość depozytariuszy ma "czerwony kod covidowy", więc w efekcie nie może wyjść z domu, czyli m.in. udać się do banku i wypłacić pieniędzy - przypomina. - Druga rzecz, obiektywnie patrząc... chińska populacja nie nabyła odporności przeciwko koronawirusowi. Większość świata nabyła odporność zbiorową, a oni nie, bo paradoksalnie nie mieli takiej możliwości, stosując nieustanne lockdowny. Chińskie szczepionki mają też mniejszą skuteczność, a na nowe warianty, zwłaszcza na omikron, wcale nie działają - wskazuje. - Ostrożne szacunki mówią, że gdyby puścić to wszystko na żywioł, to nawet biorąc pod uwagę większą łagodność nowych wariantów, to mówimy o milionie ofiar. To jest skala, na którą partia nie może sobie pozwolić, bo oznaczałoby to, że wszystkie wyrzeczenia Chińczyków z ostatnich trzech lat były na nic, bo nie udało się uniknąć fali zgonów. To z kolei oznaczałoby, że partia popełniła błąd, a przecież jedynym uzasadnieniem utrzymywania rządów autorytarnych w Chinach jest przekonanie, że krajem rządzą najmądrzejsi i nieomylni - analizuje. Sytuacja, która powstała w Chinach, rodzi więc pytanie: jaką decyzję powinna podjąć władza, by wybrnąć z pata? - Tu nie ma prostego wyjścia, oni są w tragicznej sytuacji. Cokolwiek zrobią, skutki będą negatywne. Podejrzewam, że władze w końcu zdecydują się na otwieranie, ale dopiero na wiosnę przyszłego roku, kiedy warunki pogodowe będą sprzyjać mniejszej zachorowalności. W okresie zimowym luzowanie tych obostrzeń byłoby samobójstwem. W międzyczasie będą tłumić protesty i łagodzić obostrzenia na poziomach lokalnych - prognozuje ekspert z OSW.