Główna manifestacja z udziałem, jak się szacuje, pół miliona ludzi, miała miejsce w Waszyngtonie. Uczestnicy zgromadzili się na Alei Pensylwanii między Kapitolem a Białym Domem. Demonstranci nawoływali do położenia kresu przemocy z użyciem broni. Inspiracją do manifestacji, na którą przybyli ludzie w różnym wieku i różnych ras, stali się uczniowie, którym udało się ujść z życiem w trakcie strzelaniny w szkole Stoneman Douglas High School w Parkland na Florydzie. W dzień św. Walentego zginęło tam 17 osób. Uczestnik manifestacji Alexander Dennis ocenił waszyngtoński marsz rozmowie z PAP jako ważne wydarzenie, budzące intensywne emocje i inspirujące do aktywności politycznej. Dennis uważa jednak, że zabieganie wyłącznie o zakaz dostępu do broni szturmowej, czyli broni typu wojskowego, nie rozwiąże problemu. "Przemoc przy użyciu takiej broni przyciąga największą uwagę mediów. Jest to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Większość ludzi ginie od pistoletów, podczas sprzeczek domowych czy popełniając samobójstwo. Boję się też, że ustawa podwyższająca wiek, w którym można kupić broń, też niewiele załatwi. Inne kraje się z tym uporały. W Wielkiej Brytanii nawet większość policjantów nie nosi broni. Powinniśmy z nich brać przykład" - powiedział Dennis. Żądają zaostrzenia kontroli dostępu do broni Młodzi organizatorzy protestów zwracają się do prezydenta Donalda Trumpa i Kongresu z żądaniem wprowadzenia ustaw zaostrzających kontrolę dostępu do broni palnej. Domagają się, aby ich życie i bezpieczeństwo stały się priorytetem polityków i aby położyć kres epidemii masowych strzelanin w szkołach. Amerykańska młodzież zarzuca dorosłym, że nie potrafili się uporać z powtarzającymi się strzelaninami. Przypomina masakrę w Columbine High School w Kolorado w 1999 roku, zakończonej śmiercią 13 osób. Od tamtego czasu ofiarą szkolnych strzelanin padło około 200 osób. Młodzież zorganizowała wystąpienia podczas sobotnich manifestacji. W niektórych miastach wprowadzono ograniczenia wieku mówców do 18 lub 21 lat. Padały ostre słowa pod adresem Krajowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA). Ocalały z masakry na Florydzie uczeń David Hogg powiedział: "Apeluję do was o wprowadzenie sensownych przepisów w sprawie zabezpieczeń związanych z użyciem broni, głosujcie za ustawami, które zaostrzą kontrolę nad bronią". Nastolatkowie z liceum w Parkland, prowadzący ruch "NeverAgain", znaleźli poparcie młodych artystów. Piosenkarki i aktorki Ariana Grande, Miley Cyrus, Jennifer Hudson, raperzy Common, Vic Mensa, Lin-Manuel Miranda i aktor Ben Platt, przyłączyli się do manifestacji. "Dzięki wam znów jestem dumny z mojego kraju" - napisał do uczniów aktor i reżyser George Clooney. Według amerykańskich mediów był on jednym z tych celebrytów, którzy podobnie jak reżyser Steven Spielberg, jego żona, aktorka Kate Capshaw, producent filmowy Jeffrey Katzenberg i słynna prezenterka Oprah Winfrey przyszli młodym ludziom w sukurs, ofiarując co najmniej pół miliona dolarów na sfinansowanie ich misji. W Waszyngtonie grupy rodziców zapewniały młodzieży przybywającej z innych miejsc noclegi. Podobne akcje organizowali w akademikach studenci. Szeroki odzew Inicjatywa uczniów Parkland spotkała się z szerokim odzewem. Marsze i zgromadzenia miały miejsce w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles, w Bostonie, Salt Lake City. Ich uczestnicy przynieśli ze sobą plakaty ze zdjęciami ofiar masakry. Na innych widniały napisy w rodzaju: "Dla lobby broni palnej ważniejsze zyski niż ludzie", "Chrońcie dzieci", "Nadzieja". W Nowym Jorku uczestnicy protestu przemaszerowali koło wieżowca prezydenta Donalda Trumpa, czyli Trump Tower. Dołączył do nich Paul McCartney koło budynku "Dakota", gdzie w 1980 roku został zastrzelony inny członek zespołu The Beatles, John Lennon. Organizatorzy "March for Our Lifes" zapowiadali na stronie internetowej blisko 850 solidarnościowych wydarzeń we wszystkich amerykańskich stanach, a także na wszystkich kontynentach w wyjątkiem Antarktyki. Miały się one odbyć m.in. we Włoszech, Nowej Zelandii, Australii, Wielkiej Brytanii, Izraelu, Japonii, Belgii, Indiach, Francji i Chile. Z Nowego Jorku Andrzej Dobrowolski (PAP)