Gazeta publikuje rozmowę z prof. Zbigniewem Kundzewiczem z Zakładu Klimatu i Zasobów Wodnych Instytutu Środowiska Rolniczego i Leśnego PAN w Poznaniu. Ekspert zauważa, że nasz kraj od dawna cierpi z powodu małych odnawialnych zasobów wody. W przeliczeniu na głowę mieszkańca mamy ich dwa razy mniej niż średnio w całej Europie. Na każdego z nas przypada rocznie ok. 1,6 tys. m sześc. wody. To niewiele. "Zawsze zdarzały się też w Polsce susze. Ta z 1992 r., z falami upału i pożarami lasów, była poważniejsza od obecnej. W 2003 i 2010 r. były wielkie susze w całej Europie" - wskazał. Dodał, że ostatnio susze zdarzają się jednak częściej - nawiedziły nas w 2015 (wtedy reglamentowana była elektryczność), 2018 i 2019 r. "Tak w naszej lokalnej skali wygląda globalne ocieplenie" Prof. Kundzewicz wskazał, że coraz poważniejszym problemem staje się negatywny bilans wody latem, w sezonie wegetacyjnym - wtedy, kiedy przyroda i rolnictwo potrzebują jej najbardziej. Negatywny bilans wody oznacza, że więcej wody paruje, niż pada. Tym ważniejsze - jak zaznaczył - jest to, by po zimie zostało dużo śniegu. "Wiosną tający śnieg pomaga budzącej się z zimowego snu przyrodzie. Tej zimy śnieg pada tylko w górach. W Poznaniu nie widziałem ani płatka. Należy się przyzwyczaić, że tak będzie coraz częściej. Deficyt wody w sezonie wegetacyjnym będzie się pogłębiał. Tak w naszej lokalnej skali wygląda globalne ocieplenie" - stwierdził. Co gorsza, jak stwierdził, zmienia się też charakter opadów. "Będzie więcej padać zimą i częściej spadnie deszcz, a nie śnieg (choć akurat nie tej zimy, która jest bardzo sucha), a latem opady będą coraz rzadsze. A jak już popada, to poleje - zamiast zdrowego kapuśniaczku spadnie nam na głowy groźna ulewa" - wyjaśnił. Więcej w "Gazecie Wyborczej".