Michał Rodak, RMF FM: Kilka dni przed waszym wylotem na wyprawę rozmawiałem z Rafałem Fronią, między innymi o mistycyzmie i legendach związanych z Nanda Devi. W końcu "Nanda" to drugie imię bogini Kali. Będąc na miejscu, rzeczywiście przekonaliście się, że to szczególna góra? Jarosław Gawrysiak: - Zostawię tu Rafała jako specjalistę od tego typu zagadnień i mistycyzmów. Ja nie bardzo chciałem się przywiązywać do tej wiedzy. Oczywiście, przeczytałem książkę Janusza Klarnera i kolejne książki, które opowiadały o historii zdobywania przez Polaków tej góry w 1939 roku, znałem historię. Natomiast słabo jest jechać na wyprawę, myśląc o tym, że jest na tej górze położona klątwa, że kto wejdzie, ten nie zejdzie. W związku z tym starałem się do tej myśli i do tej wiedzy nie przywiązywać. Czyli pełne skupienie na celu. - Zdecydowanie tak, a było na czym. Kiedy zaczęły się przygotowania do tej wyprawy? - Można powiedzieć, że każda wyprawa zaczyna się wiele miesięcy przed wyjazdem, a trzeba dodać, że w tym przypadku było to nawet jeszcze dłużej, dlatego że Indie są specyficzne. Są bardzo biurokratycznym krajem, bardzo urzędniczym, trzeba załatwić bardzo wiele spraw formalnych, więc my zaaplikowaliśmy i kupiliśmy sobie pozwolenie chyba jeszcze zimą 2018 roku. Tak naprawdę ponad rok przed wyprawą zarezerwowaliśmy sobie takie prawo. Co jest akurat bardzo fajne, bo pozwoliło nam naprawdę doświadczyć i przeżyć tę górę - Hindusi są tacy, że wydają na dany okres zgodę tylko jednej wyprawie. Nie ma takiej sytuacji jak w Nepalu czy w Pakistanie, że mamy 20 zespołów, jesteśmy na tej samej drodze, na tych samych linach poręczowych. My byliśmy tam sami. A co z drugą, międzynarodową grupą, dla której ekspedycja zakończyła się tragedią? - Brytyjska grupa była wcześniej. Oni wystartowali trzy tygodnie przed nami. Gdy my mieliśmy dotrzeć około 2-3 czerwca do bazy, to oni 9 czerwca mieli już zakończyć swoją wyprawę. Ona rzeczywiście skończyła się fatalnie, nieszczęśliwie. Jeżeli państwo nie słyszeli - potężna lawina zeszła na grupę ośmiu wspinaczy. Wszyscy zginęli, a w związku z tym my nawet się nie spotkaliśmy. Byliśmy umówieni, mieliśmy jakoś wspólnie działać, mailowo dogadywaliśmy wspólne liny poręczowe, natomiast okazało się, że nie mieliśmy nawet okazji spotkać się w bazie, ponieważ praktycznie cała wyprawa zginęła. To, że byliście sami na tej górze, oznacza zupełnie inną rzeczywistość niż latem na Evereście czy Manaslu... - Absolutnie. Już nawet nie tylko na Evereście, ale też na Broad Peaku, Manaslu czy którymkolwiek z tych popularniejszych ośmiotysięczników. Tego się w żaden sposób nie da porównać. Ja miałem doświadczenie, bo byłem raz na zimowej wyprawie na Broad Peaku, byłem też kiedyś bardzo wcześnie na Nanga Parbat i kiedy my już kończyliśmy wyprawę, to dopiero pojawiały się pierwsze ekipy. Miałem więc okazję wspinać się w małej grupie, natomiast tutaj była izolacja. Mała popularność wynika z tego, że ta góra jest bardzo trudna - może nie technicznie, ale jest bardzo niebezpieczna. Jest bardzo krucha, poruszamy się cały czas granią. Nie ma praktycznie historycznie zbyt wielu lin poręczowych ani żadnych wskazówek, w związku z tym musimy działać samodzielnie. Na jakimkolwiek ośmiotysięczniku zawsze znajdziemy haki, zawsze znajdziemy liny, zawsze znajdziemy "poręcze" z poprzednich lat i jest to zawsze jakieś ułatwienie. Tu były całe odcinki, całe pasaże, gdzie nie było śladu człowieka. Ponad rok temu dostaliście pozwolenie od indyjskich władz, a pomysł musiał się pojawić wcześniej. To była idea, by dokończyć to, co zostało zaczęte w 70. rocznicę w 2009 roku? - A nawet w 1989 roku. Trzeba o tym powiedzieć, jeżeli państwo nie znają historii. 1939 rok - pierwsza polska himalajska wyprawa dochodzi do skutku. Czterech wspinaczy wyjeżdża w Himalaje, a dwóch z nich wchodzi na wierzchołek - pierwszy jaki Brytyjczycy łaskawi byli Polakom udostępnić. Polacy starali się o Everest w połowie lat 30., potem o K2, ale oczywiście takich zgód nie wyrażano. Zostawiano je dla Brytyjczyków i Amerykanów. W końcu rzucając im niejako ochłap przed samą wojną, a oczywiście nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że będzie wojna, Brytyjczycy zgodzili się i powiedzieli: "Możecie spróbować wejść na Nanda Devi East - 7434 metry". Góra niby niewysoka, ale pamiętajmy, że wtedy, przed wojną, jeszcze żaden ośmiotysięcznik nie był zdobyty. Po sukcesie Polaków była to w tym czasie szósta co do wysokości góra zdobyta w historii przez człowieka. Był to niesamowity sukces. Określano to jako najtrudniejszą wspinaczkę okresu międzywojennego. - Potem - wojna, a po wojnie dzieje się niewiele w całym świecie wspinaczkowym, bo wszyscy zajmują się lizaniem ran. Dopiero lata 50. rozpoczynają ten boom. Rozpoczyna się pierwsze zdobywanie ośmiotysięczników i po kolei w ciągu kilkunastu lat wszystkie ośmiotysięczniki są zdobyte. O Polakach nie słychać - Polacy zajmują się walką z komuną i nie ma nas w górach wysokich. W latach 80., kiedy rusza znowu boom zimowego himalaizmu polskiego, środowiska wspinaczkowe przypominają sobie o Nanda Devi i organizują w 1989 roku - czyli na 50. rocznicę - pierwszą, historyczną wyprawę jubileuszową. Nie osiąga ona szczytu, a potem w 2009 roku - co jest też bardzo ciekawe, bo to się wiąże też i z moją wyprawą - ekspedycję organizuje wnuk pierwszego zdobywcy Jakuba Bujaka, który również jest podróżnikiem, globtroterem, zaczyna się wspinać i marzy o tym, żeby zrobić to, co zrobił dziadek. Organizuje wyprawę, a ona dochodzi do 6800 metrów. Bardzo dużo chłopcy wtedy urobili, ale niestety nie weszli na szczyt. - Mija kolejnych 10 lat, kiedy zgłasza się do mnie na festiwalu górskim kolega, który ma prawa autorskie do pierwszej książki zdobywcy, czyli Klarnera. Klarner pisze ją w okresie wojennym, a w latach 50. ją wydaje i opisuje wejście na Nanda Devi. Zgłasza się do mnie Stasio Pisarek i opowiada tę historię. Gdy to robi, to ja mówię: "Jadę". Od razu zaczęliśmy się starać, wykupiliśmy ten permit, zapewniliśmy sobie prawo do wspinania się w 2019 roku i zaczęliśmy organizować już wszystko tak, jak przy każdej innej wyprawie, czyli sprzęt, logistyka... - Co ciekawe, pierwszy raz udało nam się coś takiego zrobić - zabraliśmy ze sobą dziesięcioro naszych przyjaciół, którzy poszli z nami na trekking. Szliśmy nie dziesięcioosobową grupą wspinaczy, tylko dwudziestoosobową grupą - wspinacze plus nasi zaprzyjaźnieni trekkerzy, którzy doszli z nami do bazy, mogli zobaczyć całą dolinę, całą tę część Himalajów Garhwalu. Oni wrócili, a my na miesiąc zostaliśmy się wspinać. Wspomniałeś o łączącym obie ostatnie wyprawy - z 2009 roku i waszą - Janie Lenczowskim. Jego doświadczenie sprzed 10 lat też się pewnie przydało. - Na pewno bardzo nam się przydało w czasie przygotowań. Nie wiedzieliśmy jak się wspinać w Indiach. Znamy Pakistan, znamy Nepal z ośmiotysięczników, natomiast ja nigdy w życiu wcześniej nie wspinałem się w Indiach. Dowiedzieliśmy się też tego jakie będą warunki, jaka temperatura, co ze sobą zabrać, ile lin poręczowych, ile namiotów, jak wygląda ta grań, ponieważ oni doszli do 6800 metrów, w związku z tym tak naprawdę dwie trzecie drogi już zrobili - znali tę drogę. To nam bardzo wszystko ułatwiło. Nawet wtedy, gdy była ta akcja, o której mówiliśmy... Byliśmy w trakcie trekkingu, szliśmy do bazy i dowiedzieliśmy się, że była ta tragedia, że jest wypadek. Nie wiedzieliśmy wtedy, że zginęli ludzie, czyli ekipa Brytyjczyka Morana. Postanowiliśmy jedną szybką decyzją, że próbujemy pomóc. Nie wiedzieliśmy, co się stało, ale może moglibyśmy się przydać. Pięciu najsilniejszych chłopaków wyruszyło w połowie trekkingu w kierunku bazy. Trzy etapy dzienne zrobili w 9 godzin. Morderczym marszem doszli do bazy. Okazało się, że to już jest musztarda po obiedzie, ponieważ wypadek był już 2 czy 3 dni temu, o czym my nie wiedzieliśmy i że ci, którzy pozostali w bazie, czekają tylko na transport helikopterem. Zostali ewakuowani, a nasi chłopcy zostali w środku doliny, czekając na nas bez sprzętu i bez wyposażenia, bo my dopiero po trzech dniach do nich doszliśmy. Troszeczkę ich tamta grupa wsparła. Poczekali na nas i dopiero rozpoczęliśmy wyprawę - już bardzo smutnym akcentem, bo wiedzieliśmy, że był wypadek na naszej drodze. Dopiero niedawno udało się dotrzeć do ciał ofiar i je przetransportować. Indyjskie służby udostępniły nawet fragment filmów odzyskanych z kamery GoPro. To jak czarna skrzynka w samolocie, na której zapisały się ostatnie chwile. Zapis ma pomóc w analizie tragicznych wydarzeń. - W tej chwili wszyscy mamy kamery, telefony i rejestrujemy różne sytuacje. Mamy te kamery na kaskach i można się spodziewać, że takie sceny będą rejestrowane. Za wami te tragiczne wydarzenia. Kończycie trekking, cała ekipa dociera do bazy. Aklimatyzacja zaczyna się w pierwszych dniach czerwca i pierwszym takim ważnym punktem jest Przełęcz Longstaffa na wysokości około 5900 metrów... - Dokładnie tak, to pierwsze kluczowe miejsce. Kto tam dojdzie, kto tam się prześpi - ma już szansę, ponieważ - pamiętajmy - nie jest to ośmiotysięczna góra. Ma ponad 7400 metrów, czyli kto śpi prawie na 6000 metrów, jest tylko niecałe 1500 metrów od szczytu i ma już szansę myśleć o ataku szczytowym. - Pogoda nie była zbyt łaskawa. Nie było jakichś dramatycznych załamań pogody, ale generalnie wspinamy się tam w większości przypadków po grani. Grań jest bardzo krucha. Warunki się pogarszają. Jednoznacznie wszyscy dochodzimy do wniosku, że jest z każdym rokiem trudniej. Ubywa śniegu, ubywa lodu. Ta skała jest coraz gorzej związana, jest coraz bardziej zerodowana. Wszystko się kruszy, wszystko nam wypada z rąk. Zakładamy liny poręczowe, a te liny poręczowe obrywają się razem ze skałami, do których są zamontowane. Nie jest to przyjemne i nie jest to bezpieczne. Kolejne 3 kilometry i kolejne 2 obozy to jest poruszanie się po bardzo kruchej albo ewentualnie nawianej śniegiem z nawisami grani. - Długo walczyliśmy o to, żeby zdobyć obóz drugi. Potem zatrzymały nas trochę szczeliny na kolejne 2 dni, a później w kopule szczytowej założyliśmy obóz trzeci. Zawodnicy się powolutku wykruszali. Wszyscy mówili: "Siedmiotysięcznik, 10 osób - taka wielka ekipa", a okazało się, że już na starcie zostało nas sześciu. Z różnych powodów tam się eliminowaliśmy. Jak już przyszedł okres decydujący, to usiedliśmy w bazie i zaczęliśmy rozmawiać kto jest przygotowany, kto się czuje na siłach, kto jest zaaklimatyzowany. Zostało nas tak naprawdę pięciu i wyszliśmy do ataku szczytowego. Po pierwszym dniu zostało czterech, potem Rafał zaczął się źle czuć i w obozie drugim zdecydował się zejść, więc nagle okazało się, że zostajemy we trzech. Szczęśliwie był z nami Janek Lenczowski, który też bardzo chciał i bardzo nam zależało, żeby z nami wszedł na ten szczyt, ale koniec końców do ataku szczytowego zostałem ja z Wojtkiem Flaczyńskim. Janek stał się naszym supportem, z planem wyjścia następnego dnia, ale okazało się, że troszkę - w stosunku do tego jak był wyposażony i ubrany - pogoda go pokonała. Troszeczkę przeszarżował i optymistycznie podszedł do tego, jaka będzie temperatura. Zimno go pokonało, po prostu poddał się i został w obozie drugim jako nasze wsparcie. - My z Wojtkiem mieliśmy dość dramatyczny atak szczytowy, który trwał 20 godzin. Wychodziliśmy na 4-5 dni wspinaczki, a okazało się, że cała wspinaczka trwała 10 dni. Po tylu dniach dopiero wróciliśmy do bazy. Ja nawet na ośmiotysięczniku nie miałem tak długiego ataku szczytowego. Raz zatrzymaliśmy się na 2 dni, ponieważ nie było warunków - strasznie wiało, nie było widoczności i wycofaliśmy się do obozu drugiego. Potem w końcu zdobyliśmy obóz trzeci. Następnego dnia znowu nie wyszliśmy, bo byliśmy koszmarnie zmęczeni i znowu wiało. Musieliśmy znowu kolejny dzień przeczekać, a to wszystko powyżej 6000 metrów. Dostaliśmy łupnia strasznego przed atakiem szczytowym i wyszliśmy do niego już dość zmęczeni. - Sam atak trwał w sumie 20 godzin z małym kawałeczkiem - od wyjścia z namiotu do powrotu do namiotu w obozie trzecim. Chyba 13 godzin zajęła droga do góry. Około godziny spędziliśmy na szczycie - też z przygodą. Była trudna grań, krucha grań, nawisy, a wychodzi się na szczyt i on okazuje się 150-metrowym boiskiem piłkarskim, zupełnie płaskim i pokrytym śniegiem. Ja mówię: "Wojtek, zawracamy. Koniec - jest godzina 17 i za chwileczkę będzie noc", a Wojtek mówi: "Ale zobacz - tamta górka jest troszeczkę wyższa o 2 metry, a ta następna to być może też jest wyższa". I tak chodziliśmy od górki do górki, szukając najwyższego punktu, bo oczywiście w plecaku mieliśmy trackera GPS i zaraz ktoś by nam zarzucił: "Byliście 10 metrów od szczytu, ale nie byliście na najwyższym miejscu". W związku z tym też podążaliśmy między pagórkami, szukając najwyższego i zajęło to nam w sumie około 40 minut. Dopiero o godzinie 18, kiedy już prawie robiła się szarówka, zaczęliśmy schodzić. Samo schodzenie było dużo bardziej dramatyczne. Jak zwykle - zawsze powrót z wierzchołka jest dużo bardziej ryzykowny i dramatyczny niż samo wejście. Koledzy się strachu najedli, bo w tym czasie na radiu cały czas słyszeli nasze rozmowy, nasze przygotowania do kolejnych trudnych zjazdów. Też się strasznie o nas bali. Okazało się, że o północy wstaliśmy, zdecydowaliśmy o wyjściu, o godzinie 4 rano wyszliśmy do ataku szczytowego, po godzinie 17 byliśmy na szczycie, a dopiero o godzinie 1 w nocy byliśmy znowu w obozie trzecim. I tutaj trzeba podkreślić tę skalę trudności. Nanda Devi jest szczytem mało znanym poza tą historyczną wyprawą... - Nie jest ośmiotysięcznikiem. ...i niewiele osób potrafi sobie wyobrazić specyfikę tej góry. Odległość z bazy na szczyt jest bardzo duża. - Odległość z bazy na szczyt jest jak na Evereście. Baza jest na wysokości 4300 metrów, a szczyt - ponad 7400. To jest 3100 metrów różnicy poziomów. Baza pod Everestem jest na wysokości 5200 metrów, w związku z tym tam to jest 3600 metrów różnicy poziomów. Różnica między tymi górami jest pod tym względem praktycznie żadna, a techniczne trudności są absolutnie... Byłem dwa razy na Evereście, spędziłem tam parę miesięcy, znam go. Byłem na Broad Peaku zimą. Byłem na dziesięciu wyprawach i nie chcę sobie tutaj dodawać, bo szczęśliwie udało nam się wejść, natomiast niesamowity, niewyobrażalny szacunek dla tych chłopaków z 1939 roku. Uważam, że gdyby Brytyjczycy dali im szansę i postawili ich przed Broad Peakiem czy Gaszerbrumem lub innym niewysokim ośmiotysięcznikiem, to oni wciągnęliby go nosem. Gdybym miał opisać drogę na Broad Peaku, to tu jest filarek, tu jest kuluarek, tutaj jest plateau, tu jest obóz pierwszy... Jestem w stanie opisać tę całą drogę z pamięci, znam ją. Natomiast tak jak skomplikowana i długa jest droga graniowa na Nanda Devi - jest to nie do opisania. To są kilometry labiryntów, graniek, chodników itd. Jest to bardzo, bardzo trudne i skomplikowane. Nie przez przypadek jest cytowana słynna wypowiedź Tenzinga Norgaya o Nanda Devi (pierwszy zdobywca Mount Everestu razem z Edmundem Hillarym w 1953 roku - przyp. red.). - Tak, Tenzing Norgay powiedział, że nie Everest tylko właśnie Nanda Devi (w 1951 roku dokonał drugiego wejścia na wschodni wierzchołek - przyp. red.) była jego najtrudniejszą wspinaczką, ale to ma oczywiście swoje drugie dno. Nanda Devi jest górą dwuwierzchołkową, połączoną granią i pewna francuska ekipa postanowiła zrobić trawers. I oni tam utknęli pomiędzy tymi szczytami. Tak naprawdę Norgay brał udział w akcji ratunkowej. Chyba nie odnaleziono nawet tych zaginionych Francuzów, ale on po prostu z wielkim wysiłkiem i narażeniem życia próbował przedostać się na tę grań, żeby do nich dotrzeć. Pewnie robił to w bardzo ciężkich warunkach i zapewne też dlatego było to dla niego tak trudne. Faktycznie stopień trudności jest wysoki, ale tak jak wspominałem - nie tyle jest to góra trudna technicznie, co bardzo niebezpieczna przez tę kruszyznę i nawisy. Do tego w waszym przypadku doszło tych 10 dni u góry... - Tak naprawdę, tam się nie da krócej dojść... To rzadko spotykane, by obecnie tyle czasu spędzać wysoko. - Gdy droga jest przygotowana, to idziemy do obozu pierwszego w jeden dzień, potem drugiego i trzeciego... Czekamy na dobrą prognozę pogody. Później obóz czwarty, albo atak szczytowy i piątego dnia jesteśmy z powrotem. Tak wyglądają ataki szczytowe na górach ośmiotysięcznych. Tutaj wszystko zdecydowało się samo? Zakładaliście, że liczy się sukces wyprawy, więc kto może - ten wchodzi na szczyt i ekspedycja się kończy? Czy też gdyby więcej osób było zdrowych i gotowych, to one też by zaatakowały wierzchołek? - Oczywiście, że tak. Liczyliśmy, że z tych pięciu osób powstaną dwa zespoły - jeden będzie w obozie trzecim, drugi w drugim. Ci z obozu trzeciego mieli iść na szczyt, a gdy mieli schodzić, ci z obozu drugiego mieli pójść do trzeciego. Wymienilibyśmy się, bylibyśmy później supportem. Okazało się, że nie zebrała się ekipa co najmniej czteroosobowa, czyli dwa dwuosobowe zespoły, żeby mogły pójść. Weszli ci, którzy weszli. Na pewno niedosyt jest wśród tych, którzy tak ciężko pracowali, bo wszyscy chłopcy absolutnie ciężko pracowali i wspierali nas. Każdy zrobił dokładnie to, co mógł, ale my już to przerabialiśmy. Świętej pamięci nasz lider Artur Hajzer, który jest pomysłodawcą i twórcą Polskiego Himalaizmu Zimowego, zawsze mówił, że wszelkie nasze plany, które przyjmujemy, biorą w łeb i zmieniają się 15 minut po ich ustaleniu. Rozpisywanie tych górskich planów w zeszycie czy na ścianie namiotu nie ma żadnego sensu, bo naprawdę później jeden jest chory, drugi się źle czuje, trzeciemu nie wystarczyło jedzenia, czwarty zapomniał jakiegoś ważnego elementu ubioru i za chwileczkę cała architektura naszego wejścia się zmienia. Tego nie można planować. To się wszystko ustala w trakcie wspinaczki. Finalnie to była punkt po punkcie ta sama droga na szczyt, którą pokonali Bujak i Klarner? - To jest grań, a granią nie da się iść inaczej. Po prostu wchodzi się na grań i idzie się jej ostrzem. Myślę, że w kopule szczytowej to się mogło różnić pewnymi elementami, ale też trafialiśmy na miejsca starych obozów. Na wysokości 7000 metrów trafiliśmy na takie bardzo piękne, zaciszne miejsce, gdzie widać było, że był obóz z lat 50., może 60., bo tam było dużo sprzętu. Trafiliśmy na dwie butle z tlenem - bardzo archaiczne, wyglądające na bardzo stare. Były też jakieś dziwne szable, dziwne śruby lodowe, zupełnie nam nieznane, jakieś olbrzymie, bardzo ciężkie. Musiał być to dość stary sprzęt, a w związku z tym tam wszystkie ekipy idą generalnie tak, jak jest łatwo. Ta droga wybiera się tam sama. U góry odnaleźliście ten sprzęt, a niżej natrafiliście na jakieś pamiątki czy ślady polskiej ekspedycji z 1939 roku? - Trzeba tutaj dodać, że nasza wyprawa - jako że była wyprawą rocznicową - miała swoje inne cele. Był z nami znany filmowiec górski Darek Załuski, którego zaraziłem tym tematem i od razu powiedział, że jedzie z nami, ponieważ chce nagrać film o tej historii. Bardziej był skupiony na tych wydarzeniach z 1939 roku i na Janku Lenczowskim, żeby przygotować materiały o nim i taki film będzie na pewno okazja obejrzeć. Może nie w telewizji, ale na festiwalach górskich. - Darek był na tym skupiony. Do tego był z nami kolega Staś (Stanisław Pisarek - przyp. red.), który zaraził mnie tą historią. Jest nie tylko wydawcą książek, ale też takim historykiem górskim i zawsze jest zainteresowany tymi tematami. - Szukaliśmy. Znaleźliśmy jakiś fragment bardzo starej liny. Były dyskusje czy ona jest z lat 50., czy może jednak z lat 30. Znajdowaliśmy jakieś haki, które były ewidentnie bardzo archaiczne i bardzo zardzewiałe i mogły być albo z lat 50. albo z okresu międzywojennego. No i co ważne, zdobywcy przed samym szczytem w miejscu, które w książce jest nawet zaznaczone - trzy skały schodzące się - zostawili termos, w którym włożyli bilecik z notatką. Oczywiście rozglądaliśmy się za tym. Góra przez 80 lat bardzo się zmieniła, ale liczyliśmy, że może to znajdziemy. Jak najbardziej tych artefaktów poszukiwaliśmy. Głównym naszym zadaniem było zebranie materiałów filmowych, które pozwolą zrobić film, natomiast być może będzie jakaś aktualizacja, errata do książki, która już jest i będzie kolejne wydanie, czyli "Nanda Devi - 80 lat później". - Poza tym był z nami Rafał Fronia, który ostatnio się rozpisał i tworzy fajne książki górskie. Zrobił bardzo dużo notatek. Być może też to będzie jakimś uzupełnieniem. Tematów i możliwości jest dużo, bo historia jest po prostu niesamowita. To wasze wejście to piękne zamknięcie tych 80 lat, ale też coś co ma być przyczynkiem do tego kolejnego kroku. Jak zaznaczał Rafał przed wyprawą: "Wszystkie drogi prowadzą do zimowego K2". - W tej chwili nas Polaków z zimowego projektu, w którym jestem ja czy Rafał Fronia, a Piotr Tomala jest szefem całego Polskiego Himalaizmu Zimowego, rzeczywiście wszystko prowadzi do K2. - Byliśmy teraz stowarzyszeni z PHZ i zaczynamy w kolejnych wyprawach zabierać ze sobą młodych wspinaczy. Wpadliśmy w pewnym momencie na taki pomysł, że my starzy robimy się coraz starsi, a K2 jest niewyobrażalnie trudne i trzeba zbierać nowe siły. Zrobiliśmy ładne ogłoszenie i okazało się, że jest sporo młodych wspinaczy, którzy nie mieli odwagi spróbować, doskonale się wspinają skalnie, są doskonale przygotowani i technicznie, i kondycyjnie, ale nie mają doświadczenia w górach wysokich. Teraz zaczynamy ich zabierać ze sobą. Był z nami jeden z takich wspinaczy. My po prostu ich ćwiczymy, testujemy i sprawdzamy czy są dobrym potencjałem. Jest ich sporo i teraz wszystkie kolejne wyprawy muszą prowadzić do tego, żeby dwóch, trzech, czterech zabrać ze sobą i ich przetestować, szukać tych perełek, które dadzą nam szansę zdobycia tego K2 w ciągu najbliższych dwóch lat, bo taki jest plan projektu. Ty siebie też widzisz na zimowej wyprawie na K2? - Powiem tak, że byłem na K2, byłem na zimowym Broad Peaku, byłem w projekcie i znam zimę w Karakorum. Jest to rzeczywiście doświadczenie niewyobrażalne. Teraz być może moje szanse wzrosną, bo jednak udało się zrobić fajną drogę i fajne przejście, natomiast jeśli będą młodsi, będą silniejsi i lepsi, to trzeba im ustąpić miejsca. My mamy doświadczenie, którym możemy pomagać, które pozwoli nam może ich wyszkolić i w jakiś sposób pomóc się rozwijać, ale na K2 wejdą najlepsi. Do tej ekspedycji jeszcze prawdopodobnie niecałe 1,5 roku, zgodnie z planem. Wcześniej ma być jeszcze kilka wypraw przygotowawczych. - Tak, już powoli harmonogramy się tworzą. Myślimy o jeszcze jednej wyprawie zimowej rok wcześniej, tej zimy. Jest nawet bardzo fajny nowy pomysł. Nie mogę na razie jeszcze o nim mówić, ale też może być zaskakujący. Nie na tak wysoką górę, ale taką, która pozwoli właśnie tych młodych przećwiczyć, żeby zobaczyli co to znaczy zima, bo lato w Himalajach to są wakacje w porównaniu z zimą w Karakorum. Czyli jakiś sześcio-, siedmiotysięcznik? - Jakiś siedmiotysięcznik. Pomysły są. Będziemy o tym mówić niedługo. Michał Rodak