Decyzja, by sięgnąć do ustawy sprzed pół wieku, zapadła na nadzwyczajnym posiedzeniu rządu w obecności prezydenta Jacquesa Chiraca. Ustawa pozwala na stosowanie środków stanu wyjątkowego przez 12 dni. Jej przedłużenie wymaga zgody parlamentu. Premier Dominique de Villepin zapowiedział już, że w razie konieczności zwróci się o to do posłów. Komentatorzy gorzko ironizują jednak, że godzina policyjna przydałaby się w ministerialnych gmachach - relacjonuje korespondent RMF, Marek Gładysz: Pierwsze z nowych możliwości skorzystało Amiens, gdzie młodzieży poniżej 16. roku życia nie będzie wolno wychodzić na ulice w godzinach 22.00-6.00. Naruszenie godziny policyjnej może grozić karą do dwóch miesięcy więzienia. Decyzje o skorzystaniu z nowych przepisów będą leżeć w gestii prefektów i zapadać za zgodą ministra spraw wewnętrznych. Prócz wprowadzania godziny policyjnej na wybranym obszarze władze będą też miały możliwość przeprowadzania rewizji w razie podejrzeń o przechowywanie broni i zamykania miejsc publicznych, gdzie zbierają się gangi. Premier de Villepin na specjalnej sesji parlamentu zapewnił, że "wszystkie te środki będą stosowane z poczuciem odpowiedzialności". Obiecał, że rząd francuski "zagwarantuje wszystkim obywatelom ład publiczny", nie krył jednak, że przywracanie porządku "potrwa". W twardych słowach premier potępił rozruchy, a jednocześnie roztoczył plany walki z dyskryminacją. - Powiedzmy jasno: dla republiki nadeszła chwila prawdy. Podważana jest efektywność naszego modelu integracji - oświadczył. - Mamy do czynienia ze zdeterminowanymi osobnikami, zorganizowanymi gangami - powiedział posłom. Przyznał jednocześnie, że we Francji istnieje dyskryminacja rasowa, która podgrzała nastroje w tzw. niespokojnych dzielnicach. Zapowiedział posunięcia ekonomiczne, zwłaszcza mające na celu zmniejszenie bezrobocia i poprawienie stanu oświaty na ubogich przedmieściach, zamieszkanych głównie przez muzułmańskich imigrantów z czarnej Afryki i Maghrebu. Paryskie merostwo zapewniło tymczasem, że bezpieczeństwo turystów we francuskiej stolicy nie jest zagrożone, a liczba odwiedzających miasto się nie zmniejszyła. "Francja płonie" - galeria zdjęć Trwające od 27 października rozruchy poza Paryżem objęły Evreux, Saint-Etienne, Tuluzę, Lille, na południu - Niceę, Marsylię, Nimes, Montpellier, Perpignan, Pau, Bordeaux, w centrum - Clermont- Ferrand, Tours, Lyon, na północy - Rouen, Hawr, Brest, Rennes, na wschodzie - Strasburg, a na zachodzie Nantes. Na skutek pobicia zmarł jeden człowiek, rannych zostało kilkadziesiąt osób - mieszkańców objętych niepokojami rejonów, policjantów i strażaków. Spalono w sumie ponad 6.000 samochodów, kilkadziesiąt budynków publicznych, szkół, sal sportowych, zajezdni, sklepów. Zatrzymano ponad 1.550 osób, (najmłodsza miała 10 lat), 860 umieszczono w areszcie. Ponad 200 osób, w tym wielu nieletnich, stanęło przed sądem. Ok. 30 pełnoletnich osób zostało skazanych na kary więzienia (maksimum rok). W akcjach przywracania porządku zaangażowano 10.200 policjantów i żandarmów w całej Francji. W amerykańskich komentarzach na temat rozruchów we Francji podkreśla się, że ukazują one słabości francuskich metod asymilacji imigrantów, których w USA uniknięto, m.in. dzięki innemu modelowi gospodarczemu. W wielu mediach zauważa się rodzaj satysfakcji, czasem nawet złośliwej, że po krytyce USA za zaniedbania w związku z powodzią w Nowym Orleanie, które obnażyły skalę nierówności społeczno-rasowych w Ameryce, Francja - przodująca w tej krytyce - boryka się teraz z podobnymi problemami. "Dotychczas wielu we Francji sądziło, że to, co uważali za swój lepszy +model socjalny+, ochroni ich przed wybuchem anarchii i bezprawia, które w ostatnich latach zdarzały się w Los Angeles, Miami i Nowym Orleanie. Zaskoczeni, wolno reagujący, francuscy przywódcy dają dowód, że błędna odpowiedź na kryzys nie jest specjalnością amerykańskiego rządu" - pisze w artykule redakcyjnym wtorkowy "Washington Post". Z schadenfreude komentuje zamieszki redaktor naczelny konserwatywnego "Washington Times" Wesley Pruden. "Jeszcze wczoraj nasi francuscy przyjaciele besztali nas za zapraszanie oceanu do zatopienia biednych ludzi w Nowym Orleanie. Galijskie serca pękały na widok zrozpaczonych Amerykanów uwięzionych na dachach domów w czasie powodzi, i 50 milionów Francuzów, którzy nie mogą się mylić, było gotowych pouczać nas o sprawiedliwości i prawości" - czytamy w jego artykule. "Washington Post" i inni komentatorzy radzą francuskiemu rządowi, aby po przywróceniu porządku wprowadził w życie reformy proponowane przez ministra spraw wewnętrznych Nicholasa Sarkozy'ego. Chce on, aby imigranci we Francji korzystali z takich samych przywilejów, jakie w USA przysługują Afroamerykanom i Latynosom w ramach tzw. akcji afirmatywnej. Imigranci z krajów Trzeciego Świata asymilują się w USA o wiele lepiej niż w Europie Zachodniej, gdzie - nie tylko we Francji - żyją przeważnie w swoich etnicznych gettach, odrzucani przez miejscowe społeczeństwa. W konserwatywnym "Wall Street Journal" Joel Kotkin zwraca uwagę, że model kapitalizmu z silną osłoną socjalną, dominujący w krajach europejskich, przyczynia się także do wysokiego bezrobocia w tych krajach, gdyż stwarza nieelastyczny rynek pracy. "To właśnie ten system ekonomiczny tak ograniczył szanse życiowe dla imigrantów i ich dzieci. W kraju (jak Francja), gdzie krótki tydzień pracy i wczesna emerytura są święte, kładzie się niewielki nacisk na tworzenie nowych miejsc pracy" - pisze autor, ekspert z prawicowej New America Foundation.