Według pierwszych planów premier Tusk i minister Klich mieli polecieć do Afganistanu już w czwartek. - Dostaliśmy jednak informację od oficerów polskiego wywiadu o zagrożeniu atakiem terrorystycznym - powiedział "Faktowi" Filipowicz, który towarzyszył premierowi w podróży. Lot przełożono więc do piątku. Samolot z szefem rządu na pokładzie wystartował o 10.00. 6-godzinne opóźnienie nie zmyliło jednak talibów. - Według naszych informacji, chcieli ostrzelać konwój z moździerzy. Zrobiło się bardzo nerwowo, gdy okazało się, że ktoś porzucił w okolicy podejrzaną ciężarówkę. A wszyscy wiemy, co to mogło oznaczać. Istniała groźba zdalnej detonacji ładunku wybuchowego - przyznał Filipowicz. Premier opuścił samolot dopiero po godzinie. Ze względów bezpieczeństwa polską delegację podzielono na trzy grupy. Każda z nich inną drogą pojechała na spotkanie z dowódcami sił NATO, a następnie polskimi żołnierzami. Według reportera TVN24, który towarzyszył polskiej delegacji w wyprawie do Afganistanu, nic podobnego nie miało miejsca. - To kompletna bzdura, informacja wyssana z palca - powiedział Leszek Jarosz o doniesieniach "Faktu". Przez cały czas byliśmy w towarzystwie premiera. Żadnego zagrożenia nie było, nikt nie był nerwowy - dodał.