Ci, którzy zagłosują na NIE, boją się, że w przyszłości Irlandia zostanie zmuszona do legalizacji związków homoseksualnych i aborcji. Przeciwnicy Traktatu przekonują, że ratyfikacja dokumentu będzie zagrożeniem dla suwerenności kraju. Europa w napięciu patrzy na Irlandię, która dziś głosuje w referendum nad nowym unijnym traktatem. W ostatnich sondażach przewagę albo mieli przeciwnicy traktatu, albo głosy rozkładały się mniej więcej po równo. Od decyzji tego czteromilionowego kraju zależy, czy traktat wejdzie w życie w całej prawie 500-milionowej Unii. Konieczna jest bowiem zgoda wszystkich państw. Stawka jest wyjątkowo wysoka. Nad szczegółami traktatu, który ma zreformować i usprawnić działanie wspólnoty 27 państw, europejscy politycy pracowali od sześciu lat. Traktat miał się nazywać konstytucją europejską, ale w 2005 r. przepadł w referendach we Francji i Holandii. Napisano więc nowy, zawierający wiele zapisów eurokonstytucji. Jeśli i tym razem nie uda się go przyjąć, wielu przywódców zapewne uzna, że Unia nie jest w stanie działać wspólnie, i będzie próbowało ściślejszej integracji w mniejszym gronie. Irlandzkie władze doskonale wiedzą, o jaką stawkę grają. Dlatego w środę, mimo że w mediach trwała już cisza wyborcza, partie rządzące nie ustawały w przekonywaniu ludzi. Premier Brian Cowen zrobił kilkaset kilometrów, jeżdżąc od miasteczka do miasteczka. Towarzyszyli mu młodzi wolontariusze i kilku zagranicznych dziennikarzy, m.in. z "Gazety Wyborczej". - Jestem przekonany, że osiągniemy pozytywny rezultat. Ludzie zaczynają przeglądać na oczy, widzą, że przeciwnicy traktatu wciskają im bzdury - mówił "GW" premier w Longford w środkowej Irlandii przed wejściem do centrum handlowego. - Czy mogę liczyć na pani udział w referendum? Czy mogę liczyć na pana głos na "tak"? - pytał nieustannie Cowen, ściskając dziesiątki dłoni. Jednak mało kogo przekonał. Do niedawna kampania rządowa była dość niemrawa, a przeciwnicy traktatu powtarzali, że w zreformowanej UE Irlandia będzie miała o wiele mniej do powiedzenia. Używali też nieprawdziwych argumentów, że Zielona Wyspa utraci neutralność, że tylnymi drzwiami wprowadzone zostaną prawo do aborcji i wyższe podatki. - Nie powiedziałam mu, że będę głosować "nie", ale jestem bardziej za Irlandią niż za Europą - mówi 25-letnia Claire Connelly, sprzedawczyni w sklepie z telefonami komórkowymi. Wiele osób skarży się, że nikt im nie wytłumaczył, o co chodzi w traktacie. A skoro nie wiedzą, to będą głosować przeciw. Jutro, gdy zostaną policzone głosy, może się więc okazać, że Irlandia powiedziała traktatowi "nie" - czytamy w "Gazecie Wyborczej".