Kilka lat temu, mając okazję zwiedzić Uniwersytet Wirginii, nadarzyła się okazja na spotkanie z szefem tamtejszego wydziału nauk politycznych. Po oprowadzeniu po kampusie, w gronie kilku dyplomatów i dziennikarzy, zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji społecznej w Ameryce. Profesor, co specjalnie nie dziwiło w kręgach akademickich USA, wyraził oburzenie prezydenturą Donalda Trumpa. Na oburzeniu jednak się nie skończyło, bowiem na poparcie swoich słów przytoczył anegdotę. Wynikało z niej, że nikt z grona wykładowców nie przewidział takiego obrotu wypadków podczas wyborów w 2016 r. i nikt nie wie, co będzie dalej. Nie było w tym stwierdzeniu ani odrobiny zmieszania albo wstydu wynikającego z faktu, że ludzie zawodowo zajmujący się amerykańską polityką nie uwzględnili wielu obiektywnych i mierzalnych czynników, które zwiastowały, że wygrana Hillary Clinton nie jest pewna. Czuć było za to coś na kształt dumy, że nawet w prognozowaniu wyników, rządy republikańskiego populisty po prostu nie mieściły im się w głowach. To nie miało się prawa wydarzyć, podobnie jak słynne już wycofywanie z obrotu "Newsweeka", na okładce którego z rozpędu wydrukowano wersję "Madame President" z Hillary Clinton. "Wygrał nie ten, co powinien" Dlaczego o tym piszę? Ponieważ bez względu na wybory i region geograficzny świata, od pewnego czasu możemy zaobserwować ten sam, absurdalny w istocie mechanizm, wypierania faktów na rzecz ich projektowania. Tym razem objawił się w włoskiej odsłonie serialu pt.: "wygrał nie ten, co powinien". A dokładnie centroprawicowa koalicja Braci Włoskich Giorgii Meloni, Ligi Matteo Salviniego i Forza Italia Silvio Berlusconiego. Oczywiście w polityce, nawet gdy komentujemy ją spoza kraju, którego bezpośrednio dotyczy, z definicji istnieje miejsce na publicystyczną ocenę wyniku wyborów oraz ich krytyczną analizę. Czym innym jest jednak stwierdzenie, że "Rzym obiera ryzykowny kurs w kierunku rządu prawicowo-konserwatywnego, w skład którego wchodzi partia polityka do niedawna sympatyzującego z Władimirem Putinem", a czym innym nie tylko negowanie demokratycznego werdyktu włoskiego społeczeństwa, ale również niechęć do choćby próby zrozumienia z czego on wynika. "Uśmiechnięta postfaszystka"? Jeśli bowiem założymy, że przyszła pani premier Giorgia Meloni to "uśmiechnięta postfaszystka", "faworyta PiS-u", "populistka" oraz "koszmar dla Włoch jak Marine Le Pen w Pałacu Elizejskim" - z oczu zniknie nam znacznie szerszy i bardziej skomplikowany obraz włoskiej polityki. Po pierwsze Meloni od początku wojny w Ukrainie jednoznacznie potępiła rosyjską agresję, apelując o zwiększenie sankcji nakładanych na Rosję, czego nie można powiedzieć o polityce wcześniejszych włoskich rządów, które już po inwazji na Krym optowały na forum Unii o "normalizację stosunków z Kremlem". Po drugie, nie chodzi tutaj jedynie o zwrot światopoglądowy Włochów, co perspektywę stabilizacji, którą w kampanii obiecywała liderka Braci Włoskich. Zamiast "rządów ekspertów", centroprawicowa koalicja chciała silniejszej władzy prezydenta, która zerwałaby z permanentnymi przetasowaniami w parlamencie. Wystarczy uświadomić sobie, że przez ostatnie 76 lat włoskiej demokracji, u sterów znajdowało się 67 rządów. To średnio jeden gabinet na mniej niż 1,5 roku.Kim jest Giorgia Meloni? Zachód boi się jej rządów, a Morawiecki i Szydło gratulują Czy tej obietnicy uda się dotrzymać? Nie wiem, ale paternalistyczne pouczanie Włochów na starcie, że ich rząd nie spełnia pokładanych w nim nadziei, może prowadzić jedynie do zwiększenia jego popularności. Nie trzeba być psychologiem społecznym, żeby wiedzieć, jak działa ten mechanizm. Co ciekawe, nie wiedzą o nim władze Unii Europejskiej. Jak inaczej wytłumaczyć słowa szefowej Ursuli von der Leyen wypowiedziane podczas niedawnej debaty na Uniwersytecie Princeton, że jeśli sprawy we Włoszech "pójdą w trudnym kierunku, podobnie jak na Węgrzech i w Polsce", Komisja Europejska "ma narzędzia"? Co to w istocie oznacza? Szanujmy demokrację. Nawet, jeśli się nam nie podoba Niestety, zarówno w Europie jak i w Polsce, zamiast na chłodno oceniać wyniki wyborów, na ich podstawie racjonalnie projektować sojusze i nie ulegać emocjom, coraz większa część elit medialno-politycznych manifestuje swoje sympatie i antypatie, jak gdyby partie były klubami piłkarskimi. Prawo i Sprawiedliwość cieszy się, bo w Rzymie wygrali "nasi". Platforma Obywatelska załamuje ręce, bo Włochy wpadną w sidła "postfaszyzmu". Gdzie w tym wszystkim analiza? Uszanowanie woli wyborców? Odrobina pokory i wyciąganie wniosków? Jeżeli gdzieś w tym szaleństwie zabraknie czasu na nie tyle aprobatę lub dezaprobatę, co zwykłą analizę przyczyn rezultatów wyborczych, nigdy nie zrozumiemy głębszych przyczyn, które za nimi stoją. A w związku z tym, zamiast zmieniać rzeczywistość, będziemy skazani na pogłębiającą się frustrację. Czy muszę tłumaczyć, że to droga donikąd. Marcin Makowski, Interia