- Przejęcie kontroli nad Senatem oznacza, że USA będą mieć przez najbliższe dwa lata podzieloną władzę: Republikański Kongres i Demokratycznego prezydenta, ale to nie jest sytuacja bez precedensu - powiedział prof. Lichtman. W podobnej sytuacji był Demokratyczny prezydent Bill Clinton; także Ronald Reagan czy Richard Nixon; prezydenci z Partii Republikańskiej przez część kadencji musieli współpracować z Kongresem, którego obie izby były kontrolowane przez opozycję. W wyniku wtorkowych wyborów do Kongresu Partia Republikańska umocniła swą większość w Izbie Reprezentantów oraz przejęła kontrolę nad Senatem, w którym przez osiem ostatnich lat większość mieli Demokraci. Zgodnie ze spływającymi wynikami Republikanie będą mieć w Senacie przynajmniej 52 na 100 senatorów. To co wyjątkowe, to niezwykła polaryzacja partii politycznych, która - jak zauważył Lichtman - już teraz uniemożliwiała Kongresowi podejmowanie jakichkolwiek decyzji. - Ostatni Kongres (gdzie Senat jest kontrolowany przez Demokratów, a Izba przez Republikanów - PAP) był najbardziej bezproduktywnym Kongresem we współczesnej historii USA. Nie osiągnęli praktycznie niczego - ocenił politolog. Jego zdaniem gorzej już prawie być nie może. - Bardzo prawdopodobne, że nie zobaczymy żadnych zmian. Podzielona władza nie podejmie żadnej decyzji ważnej dla przyszłości kraju - zauważył. Ekspert przewiduje, że Republikanie będą próbować uchylić znienawidzoną przez nich reformę ubezpieczeń zdrowotnych tzw. Obamacare. - Ale im się to nie uda, bo do tego potrzebna byłaby kwalifikowana większość w Senacie (60 głosów), nie mówiąc o tym, że Obama by taką decyzję zawetował - zastrzegł politolog. Co najwyżej - jak zauważył - Republikanom może udać się uchylić jedną z pomniejszych ustaw dotyczących wdrażania Obamacare, wykorzystując kompetencje budżetowe Kongresu. Zdaniem prof. Lichtmana prezydentowi znacznie trudniej będzie uzyskiwać poparcie kontrolowanego przez Republikanów Senatu dla ważnych rządowych nominacji, w tym sędziów. Jedyny obszar, gdzie politolog dostrzega szansę na postęp w ciągu dwóch najbliższych lat, jest imigracja. Prezydent Barack Obama i Demokraci od dawna naciskają na reformę prawa imigracyjnego, obejmującą legalizację pobytu w USA części z 11 mln nielegalnych imigrantów w USA. Republikanie jak dotychczas byli takiej reformie absolutnie przeciwni. - Ale Republikanie będą pod presją, by coś zrobić, jeśli nie chcą powtórzyć w wyborach prezydenckich w 2016 r. sytuacji z wyborów w roku 2012, gdy na kandydata Republikanów (Mitta Romneya) głosowała tylko jedna trzecia wyborców latynoskich - powiedział Lichtman. Zwłaszcza, że w wielu kluczowych tzw. wahających stanach jak Floryda, Newada, Kolorado czy Nowy Meksyk mniejszości latynoska stanowi coraz ważniejszą część wyborców. - Obecnie wyborcami Republikanów są głównie biali konserwatywni protestanci i katolicy. Ale ta grupą wyborców się kurczy. Rośnie natomiast udział wyborców z mniejszości azjatyckiej i latynoskiej, a także Amerykanów bez afiliacji religijnych. Republikanie naprawdę nie mogą sobie pozwolić, by ignorować wyborców latynoskich - powiedział Lichtman. Dlatego "paradoksalnie" w kwestii imigracji można oczekiwać jakiegoś postępu ze strony republikańskiego Kongresu. Lichtman zastrzegł jednak, że w tej jak i innych sprawach w samej Partii Republikańskiej "będą toczyć się wojny" między bardziej pragmatycznymi politykami, a tymi, którzy są bardziej ideologiczni, zwłaszcza z Tea Party. Politolog oczekuje, iż Obama do końca swej prezydentury zapewne częściej niż dotychczas będzie sięgał do dekretów prezydenckich, które umożliwiają mu bez zgody Kongresu przynajmniej trochę posunąć do przodu realizację swojego programu. "Już wydał silne dekrety w obszarze walki z ociepleniem klimatu, praw homoseksualistów czy pensji minimalnej (dla pracowników federalnych) i myślę, że będzie to kontynuował" - dodał ekspert. Słabością dekretów jest jednak to, że będą mogły być łatwo uchylone przez kolejnego prezydenta, jeśli za dwa lata wygra kandydat Republikanów.