Dzisiejsze głosowanie jest ważnym sprawdzianem nie tylko dla rodzącej się irackiej demokracji, ale też dla Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. Spokojny przebieg elekcji, przyjęcie konstytucji i powodzenie nowo wybranego rządu byłyby dowodem sensowności amerykańskiego pomysłu na eksport demokracji. Ale to nie takie proste. Teraz szyici Te wybory mają określić przyszłość kraju na dłuższy czas. Irakijczycy wybierają 275 członków Zgromadzenia Narodowego, którego głównym zadaniem będzie przygotowanie i uchwalenie nowej konstytucji. Zgromadzenie wyłoni też nowy rząd na miejsce tymczasowej administracji premiera Ijada Alawiego. O 275 miejsc rywalizują 73 partie, dziewięć koalicji i 27 kandydatów niezależnych. Faworytem jest Zjednoczony Szyicki Sojusz Iracki, który ma szansę stać się najsilniejszym ugrupowaniem w parlamencie, choć raczej nie uzyska samodzielnej większości. Mimo że listę Sojuszu otwiera duchowny Abdel Aziz al-Hakim, to wśród sunnitów karty rozdaje tak naprawdę wielki ajatollah Ali al-Sistani. I chociaż nie kandyduje on w wyborach i nie chce żadnych stanowisk, to jego twarz widać na wielu przedwyborczych plakatach i będzie on zapewne - po wygranym przez szyitów głosowaniu - jedną z najbardziej wpływowych postaci w Iraku. Inne większe listy wyborcze to Lista Iracka z obecnym premierem Alawim, Irakijczycy z tymczasowym prezydentem Ghazim Jawerem i Lista Sojuszu Kurdyjskiego z przywódcą tej mniejszości, Masudem Barzanim. Wybory zbojkotowało natomiast większość partii sunnickich (sunnici stanowią około 20 proc. ludności Iraku), uznając, że nie można przeprowadzać głosowania w atmosferze przemocy i wobec obecności obcych wojsk na terytorium kraju. Warto dodać, że o mandaty w nowym irackim parlamencie ubiega się też ponad dwa tysiące kobiet. Zgodnie z ordynacją wyborczą, kobiety mają stanowić jedną czwartą składu przyszłego irackiego parlamentu. Kampania w cieniu zamachów Ze względu na groźbę zamachów na czas wyborów zaplanowano specjalne środki ostrożności. Nad bezpieczeństwem 6 tys. lokali wyborczych i samych głosujących czuwa iracka policja i gwardia narodowa. W odwodzie pozostają wojska amerykańskie i koalicyjne. Zamknięte są też granice kraju. Zobacz: "Irak: Plan na wybory" i Zobacz: "Irak przed wyborami" Kampania wyborcza przebiegała w cieniu ataków terrorystycznych, przeprowadzanych przez sunnicką antyamerykańską i antyrządową partyzantkę, która w ostatnich miesiącach skupiała się na próbach udaremnienia wyborów i terroryzowała kandydatów do parlamentu, pracowników komisji wyborczych oraz samych wyborców. Zobacz: "Ataki na punkty wyborcze" Odbiło się to na jakości kampanii, w czasie której większość kandydatów bardziej martwiła się o to, jak przeżyć, niż jak pozyskać możliwie najwięcej zwolenników. Nawet najodważniejsi nie organizowali wieców ani publicznych debat. Strach przed zamachowcami był tak powszechny, że większość spośród około 7500 kandydatów utrzymywało swe nazwiska w tajemnicy, pozbawiając wyborców informacji uważanych normalnie za podstawowe dla procesu wyborczego. Ten obrót sprawy jest po myśli Abu Musaby al-Zarkawiego, przywódcy irackiej Al-Kaidy, który wypowiedział wojnę "bezbożnym" wyborom, które są według niego spiskiem zmierzającym do powierzenia władzy w kraju ciemiężonej przez lata większości szyickiej. Między demokracją a teokracją Istnieją dwie najważniejsze wątpliwości dotyczące dzisiejszych wyborów. Po pierwsze pojawia się pytanie, czy można odbywające w atmosferze strachu i zagrożenia głosowanie nazwać w ogóle demokratycznym. Co więcej, w to, że wybory powstrzymają falę przemocy, nie wierzą nawet sami Amerykanie. Zobacz: "To nie demokracja" Po drugie zaś, dzisiejsze wybory nie są też - ze względu na sunnicki bojkot - wyborami wszystkich Irakijczyków. I choć George W. Bush nazwał je "wielką chwilą" dla Iraku, to nie brak komentarzy, że grożą one pogłębieniem podziałów między społecznościami etnicznymi i religijnymi, a w konsekwencji popchnięciem kraju ku wojnie domowej. Zobacz: "Wielka chwila dla Iraku" Sprawa stosunków etniczno-religijnych w tym kraju jest bowiem niezwykle delikatna i skomplikowana. Reżim Husajna, który krwawo tłumił powstania szyitów i Kurdów, był oparty na sunnitach. Szyici, stanowiący 60 proc. ludności Iraku, postanowili wykorzystać upadek dyktatora, by zapewnić sobie odpowiednią rolę we władzach państwowych. Swoją szansę chcą wykorzystać także Kurdowie (19 proc. ogółu ludności), zdecydowani bronić swej ciężko wywalczonej autonomii na północy Iraku. Dla sunnitów zbojkotowanie wyborów może być więc fatalne w skutkach i dać nieproporcjonalnie dużą liczbę mandatów w parlamencie szyitom i Kurdom, a poprzez to zmarginalizować rolę sunnitów. Są jednak i inne głosy. Odcinając się od procesu politycznego, sunnici mogą umocnić swą pozycję w opinii publicznej. W kraju, gdzie nastroje antyamerykańskie są powszechne, działanie wbrew życzeniom Waszyngtonu może tylko przysporzyć zwolenników. Poza tym już pojawiają się sygnały, że szyici będą chcieli udobruchać sunnitów. Ważnym gestem jest w tym kontekście szyicka zapowiedź, że po wygranych wyborach nie będą oni dążyć do stworzenia państwa teokratycznego i na czele nowego rządu nie staną duchowni. Zobacz: "Rząd bez turbanów" Niebezpieczeństwo utworzenia w Iraku szyickiego państwa teokratycznego spędza sen z powiek nie tylko sunnitom w Iraku czy też sunnickim sąsiadom tego kraju. Byłaby to także klęska Amerykanów, którzy w ten sposób sami zafundowaliby sobie kolejny bliskowschodni problem w postaci możliwości powstania następnego po Iranie fundamentalistycznego szyickiego reżimu. Zobacz także: IRAK - raport specjalny