W siedmiomilionowym Rangunie centra handlowe działają jak dawniej. Mieszkańcy tłumnie spędzają wolny czas, odwiedzając miejskie parki, buddyjskie pagody i kupują jedzenie w przydrożnych garkuchniach. Spokój jest jednak tylko pozorny. Dwa lata po tym, jak władzę w Birmie przejęło wojsko, dawna stolica jest naznaczona setkami posterunków i patrolowana przez uzbrojonych żołnierzy. Nowy reżim przetrzymuje za kratami blisko 14 tys. więźniów politycznych, w tym 42 reporterów miejscowych mediów, którzy relacjonowali zamach stanu i jego następstwa. Mężczyźni w mundurach terroryzują mieszkańców. - Żołnierze są zupełnie bezkarni - mówi Interii Thura, miejscowy biznesmen. - Potrafią zatrzymywać na ulicach przypadkowych przechodniów. Przeszukują torby i telefony, czasami zabierają pieniądze, a jeśli ktoś ma pecha, może trafić do więzienia tylko na podstawie podejrzenia. Poza miastami, z których największe pozostają pod kontrolą armii - znanej jako Tatmadaw - trwa wojna domowa. Wojsko walczy z etnicznymi partyzantkami i nowo powstałymi oddziałami ludowej samoobrony. W czasie tych walk wojskowi rutynowo popełniają zbrodnie, ostrzeliwując z haubic wsie i miasteczka. Potyczki i bombardowania w pobliżu granicy z Tajlandią spowodowały napływ do tego kraju fali uchodźców. ONZ szacuje, że od chwili przewrotu z domów uciekło prawie 1,5 mln osób. Armia przejmuje władzę Od 2011 do 2021 roku Birma cieszyła się dekadą względnego spokoju i demokratyzacji. Po blisko 50 latach rządów armii masowe poparcie zdobyła Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD), a liderka tej partii - noblistka Aung San Suu Kyi - zyskała ogromną popularność. Cywilny rząd podpisał zawieszenia broni ze zbrojnymi grupami separatystów działającymi na zaniedbanych obrzeżach kraju i zaczął budować tam drogi i mosty. Władza stopniowo wymykała się z rąk generałów, którzy w czasie sprawowania władzy zmienili nazwę kraju z Birmy na Mjanmę, wybudowali nową stolicę i dorobili się znacznych majątków. W 2015 roku powiązane z Tatmadaw ugrupowanie USDP poniosło druzgocącą klęskę wyborczą, oddając prodemokratycznej NLD większość miejsc w parlamencie. Gdy po pięciu latach historia się powtórzyła, wojskowi doszli do wniosku, że demokracja im nie służy. Zakwestionowali głosowanie, aresztowali członków nowo wybranego rządu i - 1 lutego 2021 roku - siłą przejęli władzę. Głównodowodzący armii, generał Min Aung Hlaing, ogłosił się pełniącym obowiązki premiera i ustanowił stan wyjątkowy. Miliony ludzi, którzy wyszli na ulice miast i miasteczek w całym kraju, by pokojowo zaprotestować przeciwko wojskowym porządkom, nie spodziewały się tego, co miało nastąpić. Po kilku tygodniach obywatelskich wystąpień mundurowi zaczęli strzelać do ich uczestników ostrą amunicją, wyrywkowo bić i aresztować ludzi. 77-letnia Aung San Suu Kyi - aresztowana w dniu wybuchu puczu - została skazana na 33 lata więzienia za rzekomą korupcję i oszustwa wyborcze. Wojskowe rządy Na kontrolowanych przez siebie terenach armia rozpętała terror i rozpoczęła masową inwigilację. W miastach wojskowi ściśle monitorują nie tylko ulice, ale także internet, połączenia telefoniczne i przepływy finansowe. Za kraty trafiło wiele osób, które przekazywały pieniądze na rzecz nowo powstałych Ludowych Sił Samoobrony (PDF), wspieranych przez działający na uchodźstwie Rząd Jedności Narodowej. Podejrzani o wspieranie PDF znikają z domów i targów, a w ośrodkach zatrzymań, do których trafiają, tortury są na porządku dziennym. - Żołnierze już nie tylko przeszukują domy dysydentów. Kontrolują nawet przypadkowe mieszkania i sprawdzają, czy nie ma tam niezarejestrowanych gości - relacjonuje biznesmen Thura. Jak dodaje, mieszkańcy Rangunu starają się nie opuszczać miasta bez ważnej potrzeby. - Na drogach jest niebezpiecznie, a jeżdżąc między miejscowościami, musimy płacić łapówki albo żołnierzom albo rebeliantom - mówi. Podczas gdy mieszkańcy miast zmagają się z permanentną kontrolą, ludzie na prowincji walczą o przetrwanie, podkreśla w rozmowie z Interią Debbie Stothard, mieszkająca w Bangkoku założycielka organizacji ALTSEAN-Burma, która monitoruje działania birmańskiej junty od chwili przewrotu z 2021 roku. - Chcąc odstraszyć ludność od popierania rebeliantów, Tatmadaw ucieka się tam do niewysłowionych okrucieństw. Podpalane, bombardowane i okradane są domy, szkoły, kliniki i miejsca kultu. Poza zabójstwami i torturami od końca 2021 roku notujemy przypadki palenia ludzi żywcem za popieranie partyzantów - relacjonuje aktywistka. Według organizacji Stowarzyszenie Pomocy Więźniom Politycznym (AAPP) od początku puczu wojsko zabiło co najmniej 2940 cywilów. W grudniu media donosiły, że od początku niepokojów w czasie walk i nalotów zginęło ponad 150 dzieci. - Nie rozumiemy, dlaczego żołnierze dopuszczają się takiej brutalności - komentuje Nay Chi, 30-letnia mieszkanka miasta Mandalaj. - Żyją w całkiem innym świecie niż zwykli ludzie. Nie mamy normalnego kontaktu ani z nimi, ani z ich rodzinami, bo mieszkają na zamkniętych wojskowych osiedlach - dodaje. Obywatele protestują W niektórych regionach przeciwko juncie utworzył się podziemny ruch obywatelskiego sprzeciwu. Działa niezależna cywilna administracja, a mieszkańcy często odmawiają płacenia podatków na rzecz wojskowego rządu. Jednak coraz więcej aktywistów traci złudzenia co do swojej przyszłości pod rządami generałów. Niektórzy uciekają do sąsiedniej Tajlandii, inni - na tereny opanowane przez rebeliantów. Nay Chi w pierwszych miesiącach po zamachu stanu dołączyła do setek tysięcy urzędników, lekarzy, nauczycieli i dyplomatów, którzy w ramach strajku odeszli z pracy. Wiele z tych osób trafiło później na rządowe czarne listy, przez co nie wolno im wyjeżdżać zagranicę. Przez wiele miesięcy 30-latka pomagała w koordynowaniu skierowanych przeciwko Tatmadaw wystąpień. Razem z innymi działaczami organizowała ciche strajki, protesty online i sporadyczne akcje flash mob. Dziś, w obawie przed aresztowaniem, pomieszkuje u znajomych, ale wkrótce chce dołączyć do działającej w środkowej Birmie partyzantki. Tłumaczy, że nie ma innego wyjścia: wojskowi są powszechnie znienawidzeni, ale używają brutalnej siły, której zwykli obywatele nie potrafią się skutecznie przeciwstawić. 24-letni Sithu dwa lata temu studiował medycynę. Gdy po kilku miesiącach od przewrotu uczelnie otwarto na nowo, dołączył do ruchu studentów chcących pokazać, że nie zaakceptują rządów armii. Wspólnie odmówili udziału w zajęciach. Uniwersytecki indeks Sithu zamienił na pracę asystenta w jednej z międzynarodowych szkół. - Miałem szczęście, bo mieszkam w Rangunie. Ale nawet tutaj nie mam szans na normalne życie. Staram się o stypendium w Korei, bo najlepsze, co możemy teraz zrobić, to jak najszybciej wyjechać z kraju - mówi. Birmańska gospodarka, zniszczona walkami, międzynarodowymi sankcjami i odpływem inwestycji, załamała się. Brakuje paliw i żywności, a miejscowa waluta - kyatt - straciła na wartości kilkadziesiąt procent. Rosną koszty życia i choć Tatmadaw stara się stworzyć pozory normalności, to zamach stanu wywrócił życie milionów Birmańczyków do góry nogami. Armia obiecuje wybory Generałowie - od czasów brutalnego puczu izolowani na scenie międzynarodowej - zapowiadają tymczasem powrót ograniczonej demokracji. W sierpniu mają zezwolić obywatelom na udział w zorganizowanych przez siebie wyborach. W ubiegły piątek junta ogłosiła nowe wymogi dla partii chcących się ubiegać o głosy. Wśród zmian jest 100-krotne podniesienie progu liczby członków wymaganej od ugrupowań wystawiających kandydatów. Analitycy oceniają, że daje to przewagę wojskowej partii USDP, a demokratyczna opozycja i zachodnie rządy już teraz określają planowane głosowanie jako fikcyjne i wzywają do jego bojkotu. Sithu, były student medycyny: - Wszyscy mamy tu pewność, że wojsko wygra wybory, bo na pewno je sfałszuje. Nie mamy cienia zaufania do generałów. Są szaleni, a po ich rządach można się spodziewać wszystkiego. Debbie Stothard podkreśla, że wojskowi nadal rozdają w Birmie karty, a sytuacja nie uległa w ciągu ostatniego roku żadnej poprawie. Przeciwnie - liczba dokonywanych przez wojsko aktów przemocy rośnie. Zdaniem aktywistki wśród przyczyn niewystarczającego nacisku na reżim jest inwazja Rosji na Ukrainę, która odwróciła uwagę świata od konfliktu w Azji Południowo-Wschodniej. - Junta nadal ma dostęp do broni, bomb i amunicji oraz dochody pozwalające na ich zakup. Czas, by społeczność międzynarodowa zaczęła poważnie działać przeciwko wojskowym uzurpatorom, zamiast tylko wydawać oświadczenia - apeluje Stothard. Z Bangkoku dla Interii Tomasz Augustyniak Imiona niektórych rozmówców zostały zmienione.