„Prezydent” Naddniestrza Jewgienij Szewczuk popisał 7 września dekret, w którym polecił „wdrożenie w życie wyników referendum z 2006 roku”. Podczas wspomnianego referendum mieszkańcy nieuznawanej republiki niemal jednogłośnie (97 procent) opowiedzieli się za „utrzymaniem kursu na niepodległość, a następnie za dobrowolnym przyłączeniem (regionu – przyp. aut.) do Federacji Rosyjskiej”. Zaskakująca decyzja Szewczuka wywołała falę komentarzy i interpretacji zarówno w samym Naddniestrzu, jak i poza jego granicami. Część obserwatorów i mediów zaczęła wieszczyć rozpoczęcie formalnego procesu inkorporacji regionu przez Moskwę. Wszystko wskazuje jednak na to, że ruch Szewczuka to tylko kolejna odsłona toczonej przez niego od lat wojny politycznej z najpotężniejszym w Naddniestrzu holdingiem, Sheriffem, oraz będącym jego politycznym ramieniem i kontrolującym parlament ugrupowaniem Odnowa. Dyskusja wokół wydanego na pokaz dekretu Szewczuka przysłania tymczasem dużo ciekawszy wątek: majaczące na horyzoncie porozumienie Zachodu z Kremlem w sprawie Naddniestrza. Bezsilność zamiast siły Mimo szumnego tytułu, dokument podpisany przez Szewczuka nie przewiduje żadnych konkretnych, radykalnych działań, które miałyby na celu połączenie Naddniestrza z Federacją Rosyjską. Jego głównym założeniem jest harmonizacja prawa nieuznanej republiki z prawem rosyjskim. Zgodnie z dekretem zarówno naddniestrzańskie władze lokalne, jak i centralne zobowiązane są do takiego stanowienia prawa, by nie było ono sprzeczne z istniejącym prawodawstwem Federacji Rosyjskiej. Dokument stanowi jednocześnie, że wszelkie akty prawne kolidujące z prawem rosyjskim (w szczególności ustawy parlamentu) nie będą wykonywane. Dodatkowo dekret przewiduje powołanie specjalnej Komisji ds. Harmonizacji Prawodawstwa Naddniestrzańskiego z Rosyjskim, która do 1 listopada zobowiązana jest przedstawić Szewczukowi plan działań w tym zakresie. Z praktycznego punktu widzenia dokument jest właściwie niewdrażalny. Trudno wyobrazić sobie szerokie – nie mówiąc już o pełnym – przeniesienie dorobku prawnego Federacji Rosyjskiej na grunt funkcjonującego w zupełnie innej rzeczywistości politycznej i ekonomicznej (a do tego nieuznawanego) Naddniestrza. Co więcej, stopniowe i bardzo ograniczone dopasowywanie systemu prawnego Naddniestrza do systemu Rosji (w obszarach, w których jest to możliwe) trwa już od co najmniej dziesięciu lat i nie jest niczym nowym. Sam Szewczuk jeszcze w końcu 2013 roku przedłożył parlamentowi projekt ustawy ustanawiającej prawo rosyjskie jednym ze źródeł prawa naddniestrzańskiego (a więc nadrzędnym wobec aktów prawa miejscowego). Ustawa została przyjęta w pierwszym czytaniu i skierowana na konsultację do rosyjskiej Dumy. Od tamtej pory temat zupełnie przycichł. Dlaczego więc tym razem Szewczuk zdecydował się poruszyć go ponownie? Wydaje się pewne, że naddniestrzański „prezydent” wydał nowy dekret nie ze względu na realną chęć zjednoczenia z Rosją (co nie leży w interesie elit w Naddniestrzu) czy ze względu na przebudowę systemu prawnego, ale z desperacji. Dla obecnego lidera Naddniestrza gest ten stanowi rozpaczliwą próbę osłabienia opozycji i poprawy własnego wizerunku przed planowanymi na 11 grudnia wyborami prezydenckimi. Inkorporacja bez inkorporującego Sprawujący obecnie władzę i walczący o drugą kadencję „prezydent” Naddniestrza notuje niewielkie poparcie na poziomie 11-14 procent. Jego główny rywal, Wadim Krasnosielski – wywodzący się z partii Odnowa – cieszy się według sondaży dwukrotnie większą popularnością. Dramatyczny spadek poparcia dla Szewczuka (polityka, który podczas wyborów w grudniu 2011 roku zdołał odsunąć od władzy rządzącego niepodzielnie od 1990 roku Igora Smirnowa) trwa już od kilku lat. Lider Naddniestrza postrzegany jest przez większą część społeczeństwa jako polityk nieefektywny i nepotyczny, skupiony na ochronie swoich interesów polityczno-biznesowych. Obwiniany jest także o to, że nie potrafi podjąć skutecznej walki z trwającym od 2014 roku (najgłębszym w historii Naddniestrza) kryzysem gospodarczym. W listopadzie 2015 roku Szewczuk odniósł pierwszą poważną klęskę polityczną, zwiastującą możliwą porażkę w wyborach prezydenckich. Podczas wyborów parlamentarnych trzydzieści trzy z czterdziestu trzech miejsc w Radzie Najwyższej zajęli otwarcie przeciwni „prezydentowi” kandydaci Odnowy. W ten sposób ugrupowanie to nie tylko utrzymało większość parlamentarną, ale – co ważniejsze – uzyskało większość konstytucyjną. W rezultacie – wraz z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi – konflikt między środowiskiem Szewczuka a reprezentowanym przez Odnowę obozem Sheriffa mocno się zaostrzył. W lipcu Rada Najwyższa wprowadziła poprawki do konstytucji, które uniemożliwiają Szewczukowi blokowanie nowych ustaw poprzez wstrzymywanie się z ich podpisywaniem. W tym właśnie kontekście należy postrzegać najnowszy dekret. Po pierwsze, umożliwia on arbitralne zawieszanie stosowania nowych regulacji wydawanych przez Radę Najwyższą pod pretekstem ich niezgodności z prawem rosyjskim. Już wcześniej Szewczuk próbował w ten sposób podważać zasadność niewygodnych dla siebie ustaw Rady, ale bez podstawy prawnej nie był w stanie skutecznie tego czynić. Po drugie, krok ten pomaga wizerunkowi lidera, neutralizując pojawiające się tu i ówdzie zarzuty o „promołdawskość” Szewczuka i podkreślając szczerość jego prorosyjskiej postawy. Po trzecie, dekret ten stawia opozycyjną wobec niego Odnowę w trudnej sytuacji, gdyż krytyka dekretu może zostać odebrana przez część wyborców jako wystąpienie przeciw integracji z Rosją. Tymczasem, zgodnie z sondażami, aż 86 procent mieszkańców Naddniestrza jednoznacznie opowiada się dziś za tym scenariuszem. Wydaje się właściwie pewne, że dekret Szewczuka nie wpłynie w żaden sposób na sytuację wokół Naddniestrza i prawdopodobnie – dzieląc los ustawy z 2013 roku – zostanie zapomniany (a może nawet formalnie odwołany) po grudniowych wyborach prezydenckich. O znikomej wadze międzynarodowej dokumentu świadczą chociażby reakcje głównych aktorów w regionie. Kreml – prawdopodobnie zaskoczony i niezadowolony z ruchu Szewczuka – powstrzymał się od komentarzy i właściwie zignorował dekret. Kiszyniów zareagował tak jak zazwyczaj: oprotestował dokument, uznał go za niewiążący i zadeklarował, że tego typu działania „obracają w niwecz” wszelkie wysiłki władz mołdawskich i partnerów zagranicznych zmierzające do uregulowania konfliktu. Najostrzej zareagowali politycy rumuńscy średniego szczebla. Nawet jednak w Bukareszcie – tradycyjnie traktującym bardzo poważnie wszystko, co wiąże się z Naddniestrzem – najwyższe władze nie odniosły się bezpośrednio do dokumentu. Małe kroki, duże straty Dekret Szewczuka nie zwiastuje żadnych realnych zmian w sprawie Naddniestrza. Nie oznacza to jednak, że w kwestii tej nie dzieje się nic interesującego. Niewykluczone, że już od kilku miesięcy trwa subtelna gra kluczowych aktorów zachodnich z Kremlem, której celem może być osiągnięcie porozumienia w sprawie naddniestrzańskiej i uczynienie z niej przykładu dla wschodniej Ukrainy. Świadczy o tym kilka wydarzeń. Pierwszym z nich było wznowienie w lipcu – po ponad dwóch latach – spotkań dotyczących uregulowania konfliktu naddniestrzańskiego w tak zwanym formacie 5+2 (Mołdawia i Naddniestrze jako strony konfliktu, UE, OBWE, Rosja, USA i Ukraina jako obserwatorzy i gwaranci). Podczas lipcowego spotkania (jak twierdzi wielu analityków, w dużej mierze ze względu na naciski dyplomacji niemieckiej) doszło do podpisania opartego w znacznym stopniu na rosyjskiej propozycji „protokołu berlińskiego”. Przewiduje on kilka ważnych ustępstw Mołdawii wobec Tyraspola (między innymi uznanie naddniestrzańskich tablic rejestracyjnych, dyplomów uczelni wyższych oraz numerów kierunkowych). Działanie to wpisuje się w promowaną przez Rosję od wielu lat taktykę rozwiązywania problemu Naddniestrza „małymi krokami”. Z perspektywy Moskwy taka metoda jest sposobem na umocnienie pozycji negocjacyjnych Naddniestrza i pełzającą legalizację parapaństwa w ramach państwa mołdawskiego (przy zachowaniu jego głębokiej autonomii). Drugim wydarzeniem, bezpośrednio nawiązującym do pierwszego, była wizyta Franka Waltera Steinmeiera, szefa niemieckiego MSZ, w Kiszyniowie pod koniec lipca. W jej trakcie Steinmeier podkreślał konieczność wdrożenia „protokołu berlińskiego” i wprost mówił o „małych krokach”, których podejmowanie leży nie tylko w interesie skonfliktowanych stron, ale także sprzyja odbudowie integralności terytorialnej Mołdawii. Trzecim wydarzeniem była deklaracja Jamesa Pettita, ambasadora USA w Kiszyniowie, który w jednej ze swych wypowiedzi towarzyszących obchodom dwudziestopięciociolecia mołdawskiej niepodległości stwierdził, że problem naddniestrzański powinien zostać rozwiązany poprzez nadanie regionowi „specjalnego statusu w ramach Republiki Mołdawskiej”. Zarówno treść protokołu berlińskiego, jak i wystąpienie Steinmeiera oraz deklaracja Pettita jednoznacznie wpisywały się w wieloletnią rosyjską narrację i stanowiły wyraźny gest w stosunku do Moskwy. Celem Kremla jest bowiem nie uznanie suwerenności tego regionu czy tym bardziej przyłączanie go do Rosji, ale zalegalizowanie Naddniestrza jako podmiotu posiadającego szczególny status w ramach Mołdawii oraz posiadającego wpływ na politykę zagraniczną Kiszyniowa. Podejmowanie takiej gry przez Zachód może być bardzo niebezpieczne przy obecnej sytuacji geopolitycznej w regionie. Jeśli poprzez ustępstwa Zachodu Moskwa zdoła doprowadzić do satysfakcjonującego ją rozwiązania kwestii naddniestrzańskiej (w ramach którego umocni swoją kontrolę nad polityką Kiszyniowa), to nie ma wątpliwości, że będzie wykorzystywała je jako precedens, na który powoła się „rozwiązując” problem separatyzmu na wschodzie Ukrainy. A to dla Kijowa bez wątpienia nie będzie korzystne. Kamil Całus *Kamil Całus jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich i współpracownikiem „Nowej Europy Wschodniej”.