Pożar, który strawił drewniany trzypiętrowy budynek, zamieszkały według policji przez 24 bądź 25 polskich obywateli, wybuchł w sobotę około godziny 5.00 rano. Z pożaru uratowało się 15 osób, w tym dwoje ciężko rannych, których przetransportowano w stanie krytycznym do szpitali. Dwie osoby zginęły. Nie ustalono jeszcze ostatecznie, ile osób przebywało w budynku w chwili pojawienia się ognia. Oficjalnie w domu zameldowanych było tylko czterech mieszkańców. Tymczasem policja stwierdziła, np. że 30 różnych osób zarejestrowało swoje telefony komórkowe pod tym adresem. W niedzielę po południu udało się wydobyć z budynku i przetransportować do Oslo ciało jednej z ofiar. Policja zapowiada wydobycie w poniedziałek ciała drugiej ofiary. Władze jednak obawiają się, że w pożarze mogło zginąć jeszcze pięć osób, które uważa się za zaginione i z którymi nie można nawiązać kontaktu. W związku z tym media norweskie już określają dramat w Drammen jako najtragiczniejszy pożar w kraju od 20 lat. Wcześniej przeszukiwanie spalonego domu było niemożliwe z powodu groźby zawalenia się pozostałej konstrukcji budynku oraz wysokiej temperatury pogorzeliska. Lokalne władze otoczyły opieką osoby, które w wielu przypadkach uratowały się skacząc z okien budynku. Na miejscu w Drammen działa - zdaniem obserwatorów, energicznie i skutecznie - grupa kryzysowa, złożona z przedstawicieli ambasady RP, Kościoła katolickiego oraz władz samorządowych. Państwowy Urząd Bezpieczeństwa Społecznego oraz Gotowości (DSB) postanowił przeprowadzić własne dochodzenie na temat przyczyn i przebiegu katastrofy. Chodzi m.in. o sprawdzenie czy budynek w ogóle nadawał się do zamieszkania oraz ustalenie, dlaczego straż pożarną zawiadomiono zbyt późno - tak, że gdy w ciągu 3-4 minut przybyła na miejsce, wszystkie piętra budynku już płonęły, a strażakom w ognioodpornych strojach udało się dotrzeć tylko do pierwszego piętra.