Bogata w złoża ropy Wenezuela to dziś gospodarcza ruina, co najpoważniej odczuwają zwykli mieszkańcy, którzy cierpią głód i i są pozbawieni dostępu do absolutnie podstawowych produktów - brakuje wszystkiego, od jedzenia po papier toaletowy, od lekarstw po prąd.Przez kraj przetaczają się wielotysięczne, często brutalnie tłumione, demonstracje zdesperowanych Wenezuelczyków. Przewodniczący parlamentu Juan Guaidó ogłosił się przywódcą kraju, został uznany za takiego m.in. przez USA.Prezydent Maduro ostrzegł, że Wenezuela w przypadku amerykańskiej interwencji wojskowej stanie się "nowym Wietnamem". Prezydent USA Donald Trump nie wyklucza wysłania wojsk do Wenezueli.Istotną rolę w regionie odgrywa Rosja, która - jak wyjaśnia dr Powęska - "sporo zainwestowała w Wenezuelę, która jest od czasów Chaveza jej najważniejszym latynoamerykańskim sojusznikiem". Justyna Mastalerz, Interia: Jak doszło do tego, że Wenezuela znalazła się w tak głębokim kryzysie gospodarczym i politycznym? Dr Radosław Powęska, latynoamerykanista związany z UW: - Wenezuela to typowy przykład przekleństwa surowców, i - jak możemy dzisiaj obserwować - jeden z przykładów najgorszych. Kraj posiada rezerwy 300 mld baryłek ropy, co czyni z Wenezueli światowego lidera. Rezerwy te to ¼ wszystkich rezerw krajów OPEC, co pokazuje jaką naftową potęgą jest to państwo. Niestety, zamiast odpowiedzialnej polityki w stylu norweskim, od dawna mamy tam do czynienia z lekkomyślnym i krótkowzrocznym przejadaniem naftowej bonanzy. Wenezuela miała kiedyś bardzo dobrze rozwinięte rolnictwo, ale obecnie nie produkuje prawie niczego, sprowadzając wszystko, co potrzebne, z zagranicy za petrodolary. Po śmierci swojego mentora w 2013 r. Nicolas Maduro chętnie wszedł w jego buty, ale to polityk dużo słabszy, pozbawiony podobnej charyzmy, sprawności, ale i szczęścia Chaveza, poruszający się w polityce jak słoń w składzie porcelany, do tego od razu wystawiony na ciężką próbę ogniową w postaci kryzysu gospodarczego. O ile rządy Hugona Chaveza przypadły na świetną koniunkturę i przywódca mógł swobodnie dysponować potężnymi zasobami, finansując ambitne programy socjalne, walkę z ubóstwem i wykluczeniem, przywracając godność historycznie zmarginalizowanym masom biedoty, to w 2014 r. nastąpiło potężne tąpnięcie światowych cen ropy. W naftowym globalnym pokerze Arabia Saudyjska zdecydowała wtedy, że nie będzie ograniczać produkcji, aby obniżyć rentowność branży w USA, coraz bardziej uniezależniających się od dostaw energii z zewnątrz, głównie dzięki rosnącemu wydobyciu z łupków. Skutek? Ceny ropy spadły o 150 proc. w ciągu kolejnych dwóch lat. To absolutny dramat dla gospodarki Wenezueli, której eksport to w 4/5 (!) ropa i produkty jej rafinacji. W dodatku wcześniej państwo samo pozbawiło się profesjonalistów z branży - najpierw Chavez wyrzucił z państwowej spółki naftowej protestujących pracowników, zastępując ich lojalnymi, a potem, zachłanny na petrodolary, zmusił zagraniczne spółki do oddania części udziałów w projektach wydobywczych na rzecz państwa, zniechęcając je do inwestycji w bardzo kapitałochłonną i wymagającą profesjonalistów branżę. Tym sposobem Wenezuela sama podcięła gałąź, na której siedzi i nie dość, że w 2014 r. nastąpił spadek cen ropy, to dodatkowo kraj nie był w stanie zapobiec postępującemu od lat spadkowi wydobycia surowca. W efekcie tych dwóch czynników nagle kurek z petrodolarami okazał się suchy, zabrakło pieniędzy na wymianę handlową z zagranicą, a przecież ceny dóbr importowanych w tym samym czasie nie spadły, wręcz przeciwnie. Do tego takie rozwiązania, jak m.in. centralna kontrola cen towarów na rynku wewnętrznym i rygorystyczna kontrola walutowa tylko dolały oliwy do ognia, wywołując oszałamiający wzrost czarnego rynku i hiperinflację, która rok do roku wyniosła ostatnio 1.300.000 proc. To oznacza, że ceny rosły o kolejne 100 proc. średnio co 19 dni. Skutki pogłębiającego się kryzysu najbardziej odczuli mieszkańcy. - Ten kraj to gospodarcza ruina, przy czym największy koszt spada właśnie na zwykłych ludzi, cierpiących głód i pozbawionych dostępu do absolutnie podstawowych produktów - brakuje jedzenia, papieru toaletowego, o katastrofalnym braku lekarstw i środków medycznych w placówkach zdrowia nie wspominając. Problemy są również z dostawą prądu. Nic tu nie pomagają doraźne próby ratowania sytuacji przez rząd, tj. podnoszenie wynagrodzenia minimalnego 34 razy od 1 września 2018 r., czy denominacja bolivara. Kryzys gospodarczy wywołał też potężny kryzys polityczny i największy exodus ludności w Ameryce Południowej... - Oczywiście, musiało się to przełożyć na sytuację polityczną, bo kiedy dzieje się źle, a rząd reaguje w tak nieudolny sposób, bierze on na siebie całą winę. Chavez mógł dla wielu wydawać się mesjaszem, a teraz o wszystko obwiniany jest Maduro, choć możliwe, że Chavez nie radziłby sobie wcale lepiej. Niezadowolenie Wenezuelczyków przerodziło się w gwałtowny spadek poparcia i ucieczkę społeczeństwa. Część narodu już od kilku lat głosuje nogami i szuka lepszego życia za granicą - wenezuelski exodus to ponad 3 mln ludzi w ostatnich kilku latach. W sensie politycznym natomiast była to ucieczka ku siłom opozycyjnym, które w wyborach do parlamentu w grudniu 2015 r. odniosły spektakularne zwycięstwo - Koalicja na rzecz Jedności Demokratycznej (Mesa de la Unidad Democrática, MUD), sojusz ugrupowań przeciwnych Maduro, zdobył 112 na 167 mandatów. Rząd utracił kontrolę nad władzą ustawodawczą po raz pierwszy od początku Rewolucji boliwariańskiej, zainaugurowanej przez Hugona Chaveza w 1999 r.! I tu zaczyna się kryzys nie tylko gospodarczy, ale i polityczny, bo obóz rządzący z Maduro na czele zareagował na to, używając różnych prawnych manipulacji, aby odwrócić sytuację - najpierw kontrolowany przez władzę Sąd Najwyższy unieważnił z powodu rzekomych nieregularności wybór kilku deputowanych z antyrządowej koalicji parlamentarnej, aby osłabić jej zdolność legislacyjnego krzyżowania szyków prezydentowi w parlamencie. Oczywiście MUD nie zgadzał się z tą decyzją i parlament został zaprzysiężony bez wyjątków, co Sąd odebrał jako działanie wbrew prawu i niekonstytucyjne i zdecydował, że przejmuje prerogatywy parlamentu! Następnie zaczął akceptować decyzje prezydenta Maduro i przekazał mu więcej władzy. W efekcie rząd rządził bez oglądania się na parlament. Przeciwnicy rządu postanowili złożyć wniosek o referendum odwoławcze prezydenta, ale Państwowa Komisja Wyborcza wstrzymała inicjatywę referendalną po sądowych wyrokach o nieprawidłowościach procesu. Nie trzeba dodawać, że sądowe interpretacje różnych prawnych szczegółów są zawsze na korzyść obozu władzy. Wyjściem z tego klinczu była ucieczka Maduro do przodu - zgodnie ze swoimi konstytucyjnymi kompetencjami zwołał w 2017 r. wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego, które miało doprowadzić do napisania nowej konstytucji i naprawienia sytuacji. Opozycja twierdzi, że Maduro nie mógł zwołać Zgromadzenia bez uprzedniego referendum w tej sprawie. Ale konstytucja nie mówi wcale, że takie referendum jest warunkiem koniecznym, więc interpretacja jest tu całkowicie polityczna. Zgromadzenie jest plenipotencjarne, jest ponad innymi władzami i może wprowadzać dowolne zmiany. Wybory do niego zostały zbojkotowane przez siły opozycjne, bo warunki gry były - jej zdaniem - nieuczciwe. Skutkiem było obsadzenie 503 z 545 mandatów ludźmi popierającymi rząd. Zgromadzenie zamiast pisać nową konstytucję po prostu zastąpiło parlament, pomagając Maduro w kolejnej ucieczce do przodu - przyspieszając o osiem miesięcy nowe wybory prezydenckie, które miały pokazać, jak to lud kocha swojego prezydenta. Znów warunki nie gwarantowały równych szans, a opozycyjnym kandydatom stawiano różne zarzuty i usuwano ich z wyborczego wyścigu. Dzięki różnym podobnym manipulacjom Maduro wygrał w cuglach, ale wybory zostały uznane przez kraje demokratyczne za niespełniające wymaganych standardów. Nie pomagają jednak sankcje nakładane na Wenezuelę ani regularne masowe protesty na ulicach, które są przez Maduro krwawo tłumione. - Pomysł Maduro na utrzymanie władzy jest ciągle ten sam - jeśli protesty, to tłumić. I żeby pokazać, że lud jest tak naprawdę z nim, uzyskać nową legitymację społeczną na pokaz, naginając prawo i państwowe instytucje do swoich potrzeb. Niestety, problem z rewolucjonistami, a za takich uważają się naśladowcy Chaveza, jest taki, że są przekonani, iż tylko oni mogą kontynuować dzieło wielkich przemian, realizowanych przecież dla dobra ludu, i że to rewolucyjne dzieło jest projektem dziejowym, rzecz jasna, dlatego warto wbrew zdrowemu rozsądkowi dalej zaciskać pasa, a raczej zmuszać do tego zwykłych obywateli - przecież historia przyzna nam ostatecznie rację, a obecne trudności są przejściowe, dlatego utrzymamy słuszny kierunek za wszelką cenę. A jeśli coś się niedobrego dzieje, to przecież jest to wina amerykańskiego imperializmu. Zabawne tylko, że ten amerykański imperializm to główny partner handlowy Wenezueli - USA to największy odbiorca wenezuelskiego eksportu jak i największy dostawca wenezuelskiego importu. Pytanie na ile przekonanie wenezuelskich rewolucjonistów o swojej dziejowej racji podszyte jest zwykłym cynizmem i chęcią utrzymania władzy za wszelką cenę dla własnych, osobistych korzyści. Niech czytelnicy sami sobie na to odpowiedzą, pamiętając, że rządowa nomenklatura i elity wojskowe uwłaszczyły się dzięki kontroli władzy i czerpią z niej konkretne dochody, legalnie bądź nie. Wenezuela jest przy tym krajem o słabych instytucjach państwowych, zawłaszczanych przez kolejne skorumpowane grupy polityczne od zawsze, ale od czasów Chaveza dodatkowo zdestabilizowane reformami. Obecnie nie ma tam trójpodziału władz, czego efekty widać jak na dłoni - panują tam rządy de facto autorytarne, które zachowują pozory demokracji - prezydenckie zabiegi o społeczną legitymację oparte są na manipulacji i naginaniu prawa, które przez posłuszne władzy sądy intepretowane jest zawsze po myśli prezydenta. Polityczne represje i krwawe tłumienie protestów nie pozostawiają jednak złudzeń co do prawdziwego charakteru reżimu. Dlaczego akurat teraz doszło do buntu na tak szeroką skalę? - Bunt społeczeństwa od kilku lat jest praktycznie ciągły, co widzimy w postaci protestów oraz w formie biernej - w formie emigracji Wenezuelczyków na historyczną skalę. Jeśli zaś chodzi o styczniowe obwołanie się przez Juana Guaidó nowym, tymczasowym prezydentem, to okoliczności są takie: przed styczniowym zaprzysiężeniem Maduro sprawował władzę w ramach pierwszej kadencji, całkowicie legalnej, więc taki ruch ze strony opozycji byłby zupełnie bezpodstawny. Natomiast zgodnie z tym, co przed chwilą wyjaśniłem, opozycja uważa, że ostatnie wybory prezydenckie były nie tylko nieuczciwe, ale i po prostu nielegalne. Skoro wyborów tak naprawdę nie było, a Maduro nie został ponownie wybrany, to jego pierwsza, legalna kadencja trwała do 10 stycznia br. Czyli - według konstytucji - od tego dnia Wenezuela nie miała prezydenta. Ponowne zaprzysiężenie Maduro, tak samo jak wybory, było według opozycji nielegalne. Co dalej w tej sytuacji? - Przewodniczący parlamentu Juan Guaidó, uznany m.in. przez USA za prawowitego przywódcę kraju, powołuje się na art. 233 wenezuelskiej konstytucji - kiedy prezydent traci urząd w pierwszych dwóch latach mandatu, to zanim przeprowadzi się nowe wybory, jego obowiązki pełni wiceprezydent. Ale jeśli następuje brak prezydenta jeszcze przed zaprzysiężeniem prezydenta elekta, to zanim przeprowadzi się nowe wybory i jego zaprzysiężenie, funkcję władzy wykonawczej przejmuje przewodniczący parlamentu. Opozycja interpretuje to właśnie tak: skoro teraz w ogóle nie ma legalnego prezydenta, bo nikt nie rozpoczął nowej kadencji, a stara upłynęła, to zastosowanie znajduje właśnie ta zasada. Czy mają rację? W sensie wyłącznie prawnym, moim zdaniem, nie, bo jak powiedziałem wcześniej, nie da się zarzucić Maduro, że zwołując Zgromadzenie Konstytucyjne, które umożliwiło nowe wybory, złamał konstytucję. Pozostaje argument, że wybory były nieuczciwe, więc powinny być nielegalne. Ale o tym decydują organy, które w świetle oficjalnego prawa cały proces usankcjonowały. Problem jest jednak innej natury, niż wyłącznie prawnej. Guaidó przytacza jeszcze art. 333 konstytucji, zgodnie z którym, jeśli porządek konstytucyjny zostaje naruszony, to każdy obywatel ma prawo współpracować na rzecz jego przywrócenia. Ale nie ma mowy do prawa do rebelii, czy przewrotu. A kto ma wyrokować o tym, czy porządek konstytucyjny uległ zaburzeniu, czy nie? Sąd Najwyższy, ale ten, jak wiemy, jest na usługach rządu i orzeka po jego myśli. Opozycja nie ma twardych racji prawnych, ale ma za sobą racje moralne i te odwołujące się do faktycznego stanu demokracji i jej podstawowych reguł, które według przyjmowanych w państwach demokratycznych standardów, zostały pogwałcone. Właśnie dlatego Guaidó zyskał natychmiastowe poparcie USA i krajów regionu? - Tak, właśnie w tym duchu o poparciu dla Guaidó zdecydowały USA, Organizacja Państw Amerykańskich i większość krajów regionu. Jest to kontynuacja wcześniejszej krytyki społeczności międzynarodowej dotycząca nieprzestrzegania w Wenezueli demokratycznych reguł w procesach wyborczych. Protestujący Wenezuelczycy chętnie dzisiaj przywołują rzekomy cytat z Wyzwoliciela Ameryki Łacińskiej Símona Bolívara, urodzonego nota bene w Caracas i do którego często i gęsto Chavez w swoim politycznym projekcie nawiązywał. Bolivar miał powiedzieć na pocz. XIX w., że "kiedy tyrania staje się prawem, lud ma prawo do buntu" i hasło takie pojawiło się na sztandarach antyrządowych protestów. Oddają one idealnie sytuację, w jakiej znaleźli się Wenezuelczycy. Jeśli władza, działając pozornie legalnie, wykorzystuje prawo po to, aby za wszelką cenę się utrzymać i łamie przy tym ogólnie przyjęte zasady demokracji, a z tym dokładnie mamy do czynienia w Wenezueli, to prawem społeczeństwa jest się zbuntować. Opozycja ma więc z pewnością racje moralne i te, które odwołują się do podstawowych zasad demokracji. Można powiedzieć, że to za mało, że jednak trzeba trzymać się prawa, nawet jeśli jest narzucone i wykorzystywane w złej wierze. Tylko że prawo zawsze jest politycznym narzędziem, bo w tak skomplikowanej materii jego interpretacja siłą rzeczy jest opowiedzeniem się po którejś stronie politycznego sporu. Do takich rozstrzygnięć służy właśnie władza sądownicza i dlatego właśnie tak kluczowe w demokracjach są trójpodział władzy i niezależność sądów. Tego w Wenezueli nie ma, więc doprowadzonemu do granic wytrzymałości społeczeństwu pozostaje polityka ulicy. Kim w ogóle jest Juan Guaidó? Jak dostał się do polityki? - To bardzo młody człowiek, jak na polityka, który jest dzisiaj na ustach wszystkich. Ma dopiero 35 lat, ale jego dzisiejsza światowa sława jest trochę przypadkowa. Jego partii Voluntad Popular (hiszp. Wola Ludu) to nowe, małe ugrupowanie centrolewicowe, które w wyborach 2015 r. zdobyło jedynie 14 mandatów, ale weszło do parlamentu jako część koalicji MUD, o której mówiliśmy. W tym roku szefowanie parlamentowi przypada właśnie Voluntad Popular. Czołowi politycy tej partii to Leopoldo López, aktualnie w areszcie domowym, Freddy Guevara, aktualnie z prawem do azylu w Chile, czy Carlos Vecchio, który akurat był w ukryciu przed ścigającymi go władzami, więc następny w kolejce - według politycznej rangi - był akurat Guaidó i przewodniczenie parlamentowi wypadło akurat na niego. Ale nie jest też żółtodziobem. Od lat angażuje się w politykę, jest bardzo aktywny w antyrządowych protestach. Ma ku temu osobiste powody. Na rewolucję Chaveza obraził się, kiedy ten nie zajął się należycie kataklizmem w 1999 r. W rodzinnych stronach Guaidó zeszła wtedy lawina błotna, zabijając 30 tys. ludzi i pozbawiając rodzinę polityka dachu nad głową. Warto przy tym dodać, że to nie jest człowiek z elit, nie pochodzi z bogatej rodziny i wszystko, co osiągnął, jest zasługą jego własnych starań i ciężkiej pracy. Dlatego też jego politycznym wyborem była centrolewicowa partia Voluntad Popular, która sama siebie określa jako ruch postępowy, walczący o wspólne dobro, postęp, demokrację i wolność dla wszystkich, bez różnic i przywilejów. Wartości demokratyczne są mu bardzo bliskie, a w niedawnym wywiadzie dla hiszpańskiego "El País" wspomniał, że Polska jest dla niego wspaniałym przykładem pokojowej transformacji. O potężnym kryzysie, głodzie i dramatycznej sytuacji mieszkańców Wenezueli mówi się od kilku lat. Czy obecne wydarzenia rzeczywiście mogą być momentem przełomowym? - Powinny być przełomowe, bo jeśli nic się nie zmieni, to jakie jest wyjście? Polaryzacja polityczna i eskalacja konfliktu jest tak duża, że musi nastąpić jakieś przesilenie. Obecnej sytuacji nie da się przeciągać w nieskończoność. Wenezuela znalazła się dziś na granicy dwuwładzy? - Pomimo poparcia kluczowych graczy międzynarodowych, Guaidó nie ma konkretnej władzy. Mówienie więc o sytuacji dwuwładzy w Wenezueli jest trochę na wyrost. Dużo zależy tak naprawdę od tego, po czyjej stronie ostatecznie opowiedzą się wojskowi. To oni rozstrzygną, bo to, że protesty uliczne w czymś pomogą, trudno wierzyć. A jeśli kolejne inicjatywy wyborcze będą odbywały się w podobnych okolicznościach, co ostatnie, to niczego to nie zmieni. Dobrowolny krok wstecz, czy nawet ustąpienie Maduro jest mało prawdopodobne. Jego niedawna propozycja rozpisania nowych wyborów do parlamentu jest bez sensu i niczego nie zmienia, a pomysł nowych wyborów prezydenckich stanowczo odrzuca i odwiedza kolejne koszary, aby upewnić się o lojalności żołnierzy. Jakie są więc możliwe scenariusze na najbliższe dni, tygodnie w Wenezueli? - W tej chwili trwa wyczekiwanie na to, jak rozłożą się siły wśród wojskowych - bronić za wszelką cenę reżimu, czy stwierdzić, że to zbyt szkodliwe dla państwa i narodu i lepszym wyjściem będzie usunąć prezydenta, stworzyć tymczasowy rząd i doprowadzić do nowych wyborów. Na razie nie widać wyraźnych tendencji, ale takie rozumowanie może przeważyć - dogadajmy się, zmienimy rząd, ale zachowamy nasze przywileje, każdy na tym skorzysta. A Maduro jest skończony, możemy go poświęcić, ale zmiana dokona się pod naszym patronatem, trzymamy rękę na pulsie. Pewne ruchy w wojsku już się zaczęły. Czy faktycznie większość wojskowych opuści Maduro, jak twierdzą jego przeciwnicy, to się okaże, ale jest to coraz bardziej możliwe. Czy w Wenezueli może dojść do rozlewu krwi? Protesty już niejednokrotnie były przecież brutalnie tłumione. - To możliwy scenariusz, jeśli sytuacja wśród wojskowych nie wyklaruje się z wyraźną przewagą którejś z grup i dojdzie do wojny domowej. Nie stawiałbym na pomysł wojskowego opanowywania sytuacji w stylu zimnowojennych dyktatur, z brutalnym polowaniem na przeciwników reżimu, aby usunąć ich ze sceny. Świat patrzy i takie zaostrzenie kursu dla zachowania władzy za wszelką cenę odarłoby reżim z ostatnich pozorów legalności. Obóz władzy wie, że nie może przesadzić i wizerunkowo byłoby katastrofą nawet dla najzagorzalszych zwolenników. Co innego, gdyby trzeba było się bronić przed obcą interwencją. W ubiegłym tygodniu Nicolas Maduro zamieścił w mediach społecznościowych wideo, w którym ostrzega, że Wenezuela w przypadku amerykańskiej interwencji wojskowej stanie się "nowym Wietnamem". To możliwy scenariusz? - Gdyby do interwencji doszło, to faktycznie większość Wenezuelczyków stanęłaby po stronie swojego państwa. Nawet, jeśli obecnie USA jawią się jako sprzymierzeniec walki o demokrację, to trudne historyczne relacje krajów Ameryki Łacińskiej ze Stanami Zjednoczonymi decydują o bardzo ostrożnym, nieufnym podejściu do USA. Donald Trump ma w Ameryce Łacińskiej kiepską prasę, a interwencja w Wenezueli byłaby potwierdzeniem odwiecznych oskarżeń o imperializm i deptanie suwerenności krajów Ameryki Łacińskiej. USA powtarzają, że "wszystkie opcje są na stole". Według Pana, rzeczywiście może dojść do interwencji wojskowej? - Bardzo w to wątpię, choć nic nigdy nie jest całkowicie wykluczone. Wątpię, bo USA mają nikły interes w tym, aby angażować się w Wenezueli w tak bezpośredni i kosztowny politycznie sposób. Oczywiście, w interesie Stanów Zjednoczonych jest upadek reżimu Maduro i przejście Wenezueli do obozu latynoamerykańskiej prawicy, która od niedawna znów święci w regionie tryumfy. Byłoby to szczególnie korzystne jako pewnego rodzaju odrobienie niedawnych strat w Meksyku, gdzie władzę zdobyła lewica. Lepiej też dla USA, aby Rosja nie rozwijała im pod nosem swojego karaibskiego przyczółka. Ale Wenezuela nie stanowi dla Stanów zagrożenia bezpośredniego i nie ma aż tak znaczącego wpływu na światowy układ sił, więc w przypadku bezpośredniego zaangażowania militarnego bilans zysków i strat byłby negatywny. Wyborcy w USA też wcale tego nie oczekują i choć niektórzy politycy wyrywają się z takimi pomysłami, to nie jest to nikomu na rękę. USA zajęte są Chinami, Unią Europejską, oczywiście Bliskim Wschodem. Nie oznacza to, że Wenezuelę można odpuścić, ale można ją wygrać zdecydowanie prościej, taniej i politycznie korzystniej. Jak? - Pomysł jest bardzo prosty i może się udać - chodzi o presję ekonomiczną. Głównym źródłem dewiz dla Wenezueli są właśnie Stany, które kupują większość wenezuelskiego eksportu, chodzi tu oczywiście o ropę. Wracamy tu do kwestii armii. Zamrożenie przez USA kont wenezuelskiej państwowej spółki PDVSA będzie bardzo bolało Maduro, bo nie będzie miał za co opłacić wojska. Lojalność wojskowych po prostu kosztuje i czynnik finansowy może odegrać w zachowaniu armii rolę decydującą. Rosja i Chiny mogą przez jakiś czas pomagać finansowo Maduro, ale nie da się podtrzymywać takiej kroplówki w nieskończoność. Jakie znaczenie międzynarodowe mają wydarzenia w Wenezueli? - Tak naprawdę wydarzenia w Wenezueli nie mają dużego znaczenia dla nikogo poza regionem latynoamerykańskim. W regionie owszem, takim krajom jak Boliwia Evo Moralesa czy Nikaragua Daniela Ortegi zależy, aby skompromitowany, ale jednak bastion Socjalizmu XXI wieku przetrwał, bo ważą się losy również ich przyszłości i osamotnienie w regionie byłoby ostatnią oczekiwaną rzeczą. Nie ma już lewicy w Chile, Argentynie, a ostatnio w największym kraju regionu - Brazylii. Szczególnie wygrana Bolsonaro w Brazylii przechyliła szalę na prawo w regionie, bo ten kraj swoją potęgą rzutuje na wydarzenia w krajach sąsiednich, wpływa na polityczne tendencje. Z drugiej strony, takie kraje jak Kolumbia, Ekwador, Peru, są żywotnie zainteresowane ustabilizowaniem sytuacji w Wenezueli, bo ponoszą ciężar wenezuelskiego exodusu. Masowa migracja właśnie do tych państw już doprowadziła do antyimigranckich wystąpień i byłoby im szczególnie na rękę, gdyby Wenezuelczycy mieli dobre powody do powrotu. Natomiast, pomimo sporadycznych komentarzy-straszaków na temat interwencji, kraje sąsiednie też jej nie chcą. Po pierwsze - to bardzo ryzykowne, bo kontrdziałania mogłyby wylać się przez granice. Po drugie, ewentualna interwencja USA w regionie byłaby pierwszą od zakończenia zimnej wojny. Ameryka Łacińska cieszyła się długim okresem demokracji i spokoju i lepiej nie wracać do czasów, kiedy w każdej chwili niewygodny dla USA z jakiegoś powodu rząd może być militarnie obalony. O co w tym wszystkim gra Rosja? - Rosja sporo zainwestowała w Wenezuelę, która jest od czasów Chaveza jej najważniejszym latynoamerykańskim sojusznikiem. Rosja jest głównym dostawcą broni do tego kraju oraz jego drugim po Chinach wierzycielem. Ogromne pieniądze zainwestowane w wenezuelski sektor naftowy oraz w postaci pożyczek, nie licząc samego sojuszu politycznego rozwijanego przez ostatnie dwadzieścia lat, po prostu zostaną zmarnowane. Na razie w interesie Rosji jest utrzymanie Maduro, ale jeśli to będzie zbyt trudne, to opłacalne będzie Rosji pragmatycznie dogadać się z opozycją i zadbać, żeby te dwudziestoletnie inwestycje jakoś uratować. Nowy rząd Wenezueli nie musi przecież od razu być wrogi. Poza tym Rosja traktuje Wenezuelę, jak pionka na szachownicy. Im większa obecność Rosji w Ameryce Łacińskiej, bezpośrednim sąsiedztwie USA, tym dla nich gorzej. Niestety, czy to będą USA, Rosja, czy Chiny, ostatecznie Ameryka Łacińska jest sprowadzana do roli peryferiów czy zaplecza globalnych rozgrywek, w których sama jako gracz się nie liczy, a jedynie jest kartą w cudzych rękach. Kraje europejskie postawiły wobec Nicolasa Maduro ultimatum - osiem dni na rozpisanie nowych, wolnych wyborów. To dobry ruch? - Europejskie ultimatum wydaje się bardzo sensowne, bo to właśnie uzurpatorska prezydentura Maduro jest główną kością niezgody. Gdyby nowe wybory prezydenckie zostały przeprowadzone zgodnie z demokratycznymi standardami i nie byłoby krytycznych obserwacji na temat ich przebiegu, rozwiązałoby to spór polityczny. Ale Maduro już taki pomysł wykluczył, bo wie, że w pełni uczciwe wybory by przegrał. Sankcje USA i UE wobec reżimu Maduro okazywały się jak dotąd nieskuteczne. Co musi się więc wydarzyć, żeby starania Juana Guaidó rzeczywiście się powiodły? - Maduro musi mieć powód, żeby zdecydować się na krok wstecz. Ultimatum, że jak nie zrobi wyborów, to uznają Guaidó, nie jest żadnym ultimatum, bo nie ma w nim żadnej realnej groźby - Guiadó już przecież został uznany przez ważniejsze Stany Zjednoczone. Takim powodem może być nie ultimatum czy sankcje krajów unijnych, ale prawdziwe, twarde ultimatum wenezuelskich wojskowych. Sankcje USA są już bardziej konkretne i mogą odnieść skutek, ale raczej taki, że wpłyną na wyklarowanie stanowisk w wenezuelskiej armii i opowiedzenie się jej na rzecz współpracy z opozycją, odsunięcie Maduro i rozpisanie nowych wyborów. Sprawa musi być załatwiona od wewnątrz. Jak upadek reżimu Nicolasa Maduro wypłynąłby na tamtą część świata? Czy w dłuższej perspektywie może to zwiastować także zmianę na Kubie czy w Nikaragui? - Co do Kuby - tam i tak sytuacja ewoluuje poprzez stopniowe dostosowywanie się państwa do nowych wyzwań i warunków. Dobre relacje z Rosją będą dla kubańskiej władzy najlepszym zabezpieczeniem i sam upadek Maduro, choć znaczący, nie będzie czynnikiem oddziałującym bezpośrednio. Dla Nikaragui, która przypomina sytuację w Wenezueli, z pewnością upadek Maduro pogłębiłby izolację kraju na arenie międzynarodowej i w dłuższej perspektywie wpłynąłby na osłabienie reżimu. Jaką rolę ma dziś do odegrania świat w związku z dramatyczną sytuacją mieszkańców Wenezueli? - Społeczność międzynarodowa powinna dołożyć starań, aby konflikt został rozwiązany drogą pokojową. Najgorsze byłoby dopuszczenie do wybuchu wojny domowej. Mieszkańcy Wenezueli wystarczająco się nacierpieli i nie ma powodu, aby dokładać im kolejny, jeszcze większy dramat. Rozmawiała Justyna Mastalerz