- W poniedziałek byliśmy w okolicach Adiyaman, jechaliśmy trzy godziny do małej wsi Kuşakkaya, do której jeszcze nikt nie dotarł. Przed trzęsieniem ziemi mieszkało tam 30 osób. Zginęło osiem. Wiele domów jest zawalonych. Mieszkańcy od kilku dni czekają na to, aż dotrą tam władze - opowiada Wiktoria Maciejewicz z organizacji Global Empowerment Mission Europe. Prowadzona przez nią grupa pomaga w Turcji od początku walki z kataklizmem. - Ludzie, których domy zostały zburzone, zazwyczaj śpią w namiotach, które przekazują im władze. W tej małej wiosce namiotów nie było, ponieważ nikt tam nie dotarł. Dojazd do tego miejsca jest bardzo ciężki - to górska trasa, na drogach jest ślisko. Na miejscu okazało się, że ludzie po prostu śpią pod gołym niebem. Wśród nich matki z dziećmi. Niektórzy koczują w samochodach. Nie mają ciepłych ubrań - opowiada. Global Empowerment Mission to założona w Stanach Zjednoczonych organizacja pierwszego reagowania na globalne katastrofy. W maleńkiej tureckiej wiosce wolontariusze GEM spotkali między innymi starsze małżeństwo. - Pomogliśmy im zanieść rzeczy do resztek ich domu. Został po nim kawałek dachu z gankiem. Opowiadali nam, jak wyglądał przed zawaleniem. Ludzie często pokazują: tu była sypialnia, tam salon. I płaczą. A my ich przytulamy. Jest między nami bariera komunikacyjna, ale przytulenie działa w każdym języku. Jeżeli rozpacz miałaby twarz, to miałaby twarz ludzi z tej małej wioski - mówi Maciejewicz. Do Turcji przez Armenię Do Turcji dotarli najszybciej, jak było to możliwe. W dniu trzęsienia wsiedli w pierwszy możliwy samolot. Z Polski do Turcji lecieli przez Armenię. Mieli cztery przesiadki. Na miejscu udało im się zorganizować transport. Od razu ruszyli w trasę, w głąb kraju. - Naszym zadaniem jest dotarcie do miejsc, w których brakuje pomocy. Współpracujemy z lokalnymi mieszkańcami, z władzami. Robimy rekonesans, gdzie są miejsca, do których nikt nie mógł przyjechać z pomocą i z których mieszkańcy nie mogą dojechać do punktów dystrybucji. Każdej osobie przekazujemy paczkę z żywnością - mówi Wiktoria Maciejewicz, która jest dyrektorką misji naziemnych. W każdej takiej paczce jest makaron, ryż, kasza, olej, mąka, cukier, sól i inne produkty. Jest też druga paczka, a w niej artykuły higieniczne: podpaski, pampersy, żele do mycia, mokre chusteczki, skarpety, odzież termiczna, koce. To wszystko jednak tylko na chwilę. Ekipa GEM Europe sama musi podporządkowywać się wielu zmiennym. - Nie mamy stałej bazy wypadowej. Nocujemy tam, gdzie znajdziemy miejsce. Dziś jesteśmy w Gaziantep. Wiele osób zaprasza nas do swoich namiotów, chcą nas do siebie przyjąć. Dzięki uprzejmości ludzi, których poznaliśmy udało nam się załatwić nocleg w hotelu, w którym nocują też służby ratunkowe - opowiada koordynatorka. Miejsca, do których nie dotarła żadna pomoc - Gdy dojeżdżamy do miejsca, do którego jeszcze nikt nie dotarł, i mieszkańcy nas widzą, pojawia się radość i nadzieja. Naszą misją jest wzmacnianie ludzi. Żeby poczuli, że mogą zawalczyć o swoje życie - mówi Wiktoria Maciejewicz. Jak dodaje, wszyscy mieszkańcy liczą na pomoc rządową. Na miejscu jest trochę paniki, dużo chaosu - wszak nikt nie spodziewał się uderzenia o takiej skali. Jest jeszcze wiele miejsc, do których nie dotarła żadna pomoc. - Dla większości mieszkańców jeszcze nie nadszedł nawet moment żałoby. Oni jeszcze mają nadzieję na to, że odnajdą swoich bliskich. Koczują przy zburzonych budynkach i walczą - przyznaje Polka. Epicentrum trzęsienia ziemi odnotowano w mieście Kahramanmaraş. Magnituda wyniosła 7,8. W kolejnych dniach pojawiły się także wstrząsy wtórne. Wolontariusze też ich doświadczyli. - W jednej sekundzie zastygliśmy, patrzyliśmy sobie w oczy i czekaliśmy, aż to się skończy - wspomina koordynatorka GEM Europe. Dziś miasto jest jedną wielką ruiną. Na jednym ze stadionów zorganizowano tam schronisko. - Pewna kobieta ładowała na rower paczki z pomocą, ciepłe ubrania dla siebie. W pewnym momencie popatrzyła na mnie, podeszła bliżej i zaczęła mówić. Próbowałam wyjaśniać, że nie znam języka tureckiego, ale nie przejęła się tym. Mówiła dalej, a ja rozumiałam ból, który mi przekazywała. Zaczęła płakać i wskazywać na kurtkę, którą miała ze sobą. To była kurtka jej dziecka. Zrozumiałam, że miało pięć lat. Potem opowiadała o drugim dziecku, czteroletnim. Jedyne co mogłam zrobić, to ją przytulić. Myślę, że potrzebowała, by ktoś był z nią właśnie wtedy, w jej cierpieniu - opowiada Wiktoria Maciejewicz. Zawsze jest ktoś na ruinach - Służby ratunkowe działają w Turcji dzień i noc. Nieustannie jest ktoś na ruinach - mówi koordynatorka. Choć szanse na odnalezienie żywych osób są już znikome, cuda nadal się zdarzają. We wtorek, po 204 godzinach od trzęsienia ziemi ratownikom w prowincji Hatay udało się wydobyć spod gruzów żywą osobę. Jak mówi Wiktoria Maciejewicz, ludzie cały czas obserwują ruiny i czekają, czy może z gruzów nie zostanie wyciągnięty ktoś z ich bliskich. - Był taki moment, kiedy za nami rozległ się przeraźliwy płacz. To był ojciec, który właśnie stracił dziecko. Jego ciało leżało w budynku obok. Wszyscy zamarliśmy, nikt nie ważył odwrócić się do tego mężczyzny. Wiedzieliśmy, po prostu wiedzieliśmy, że to jest rozpacz rodzica, który stracił dziecko - mówi kobieta. Smutek w Turcji wyczuwalny jest wszędzie. - Ludzie nam pomagają, są niesamowicie wdzięczni. Dają nam jedzenie na drogę, próbują załatwić eskortę policyjną. Jednocześnie ten smutek jest cały czas w tle - przyznaje Maciejewicz. Nie mówią o tragedii W rozmowach z mieszkańcami wolontariusze czasem uciekają od tematu trzęsienia, zwłaszcza, gdy widzą, że w ich oczach pojawiają się łzy. - Wtedy pokazujemy im zdjęcia osób, którym pomogliśmy. Pokazujemy, jak wręczamy paczki, pokazujemy, dokąd dotarliśmy. Wtedy na ich twarzach zachodzi momentalna zmiana ze smutku i rozpaczy do nadziei - wyjaśnia koordynatorka GEM. Opowiada o małżeństwie tłumaczy języka tureckiego, którzy pomagali im na miejscu. Oboje śpią w namiocie, bo boją się spać w domu, dopóki nie zostanie dokładnie sprawdzony. Któregoś dnia kobieta poczuła się źle, więc pojechała do szpitala. Okazało się, że jest w ciąży. Maciejewicz nie przestaje o niej myśleć: - I teraz ta kobieta wróci do namiotu, będzie spać na ziemi. Potem będzie miała problemy z dotarciem do lekarza, do opieki. - Którejś nocy zaproponowaliśmy im spanie razem z nami. Zgodzili się na nocleg w budynku tylko dlatego, że było tam więcej osób. Gdyby byli sami, nie mieliby odwagi, by tam nocować - dodaje koordynatorka. W wolontariuszach kłębi się wiele emocji. Mało śpią, piją i jedzą tyle, by mieć jakiekolwiek siły. - Gdy jedzie się do miejsca, w którym trzeba pomóc ludziom, którzy stracili wszystko, człowiek nastawia się na to, że musi okazać siłę w momencie, kiedy innym tej siły brakuje. Chcemy pokazać ludziom, że mogą się na nas oprzeć - podkreśla Maciejewicz. Nie narzekają jednak. - Za chwilę wrócimy do swoich krajów, swoich domów, a oni będą musieli żyć w tych warunkach przez wiele miesięcy. Chcesz porozmawiać z autorką? Napisz: anna.nicz@firma.interia.pl