Dawno temu Marek Hłasko pisał, że kto nie dostał po twarzy od francuskiego policjanta, ten nie wie, co to znaczy dostać po twarzy. Z upływem lat dostęp do tej wiedzy znacznie się poszerzył: francuscy stróże porządku rzetelnie pracowali na swoją wątpliwą sławę. Jednocześnie także ich udziałem coraz częściej stają się bolesne doświadczenia ofiar fizycznej agresji. Sfera walki z przestępczością (w tym z terroryzmem) to osobny rozdział; tutaj mowa będzie tylko o kontaktach policji z obywatelami podczas demonstracji i zgromadzeń. Tylko i aż, bo to ogromnie ważna domena swobód. We Francji na styku dwóch żywiołów - sił porządku i sił społecznych - iskrzy wyjątkowo mocno. Nieraz nawet płonie. Gorzka reforma Jak wiadomo, zarzewiem obecnych protestów stała się niechciana przez większość Francuzów reforma systemu emerytalnego, podnosząca próg wiekowy z 62 do 64 lat. Projekt w gruncie rzeczy umiarkowany, uzasadniony ekonomicznie, otwarcie zapowiadany w reelekcyjnej kampanii Emmanuela Macrona. Uporczywe odrzucanie reformy przez Francuzów - nawet po jej zatwierdzeniu przez parlament, który sami wybrali - pozostaje niezrozumiałe w innych krajach zachodnich, gdzie próg emerytalny jest już z reguły wyższy niż 64 lata. Francuskie związki zawodowe, wyjątkowo zjednoczone na tę okazję, traktują reformę Macrona jako wystarczający powód do protestów. Nie brak i takich demonstrantów, którzy widzą w niej kroplę przepełniającą czarę goryczy. Według nich we Francji jest "w ogóle źle", a idzie ku jeszcze gorszemu. Partie lewicy, a zwłaszcza jej skraja, politycznie dyskontują społeczną frustrację. Nie inaczej postępuje radykalna prawica narodowa. Obie formacje upodabniają się do "opozycji totalnej". Złośliwy wirus agresji Dla ugrupowań bojówkarskich mieniących się rewolucyjnymi głównie tzw. black blocs, korekta systemu emerytur nie ma żadnego znaczenia. Jest jedynie pretekstem do ataku na kapitalistyczne państwo, z jego bankami, urzędami i aparatem legalnej przemocy. Samozwańczy rewolucjoniści lekceważą lidera radykalnie lewicowej Francji Nieujarzmionej, Jean-Luca Melenchona. On także jest w ich oczach częścią systemu, który chcą zniszczyć. Ale jego buńczuczne odezwy są im na rękę. Melenchon wzywa bowiem do dalszej walki z reformą Macrona. W razie potrzeby - powiada - trzeba będzie przeciwstawić się jej siłą. Brutalność black blocks rodzi nie mniej brutalną ripostę policji; w sprzężeniu zwrotnym reakcja wyprzedza nieraz samą akcję. Agresja nabiera złośliwości wirusa, infekuje poglądy i postawy zwykłych obywateli, dławi francuską kulturę debaty. Obrońcy środowiska, jeszcze nie tak dawno kojarzeni we Francji z typem hippisującego luzaka ("baba-cool") i metodami non-violence - teraz się militaryzują. Do sprzeciwu wobec budowy zbiorników retencyjnych w Sainte-Soline przystępują niczym do walnej bitwy z zastępami wroga. Istotnie, dochodzi do starcia w szczerym polu. Naprzeciw oddziałów szturmowych żandarmerii stają "aktywiści" uzbrojeni w stalowe pręty, kije do basebola, butelki z benzyną. Nie przyjechali na piknik rodzinny, jak będą później przekonywać. Gwałt odciska się gwałtem. Siły porządku wykazują się niebywałą brutalnością, wręcz okrucieństwem. Przechwycone nagrania łączności żandarmów dowodzą, że dowódcy zabraniali im przepuszczania karetek pogotowia do rannych demonstrantów. Wirus dociera do posiadłości zamorskich. Wiceszef lokalnych władz Mayotte na Oceanie Indyjskim, Salime Mdéré, mówi publicznie (ważąc słowa, co podkreśla): wszystkich tych łobuzów, przestępców i terrorystów trzeba będzie w końcu zabić. Francuskiej eksplozji przemocy - retorycznej i realnej - nie rozumie świat. Paryż zbiera krytyki w Radzie Europy, w ONZ okazji do wbicia szpili nie przesypiają Rosja, Iran i Wenezuela. Żółte kamizelki, kolorowe przedmieścia Powie ktoś, że przemoc podczas manifestacji to we Francji nic nowego, a ze strajkowania wedle konfrontacyjnej zasady "wszystko albo nic", Francuzi zrobili sobie sport narodowy. Niemało w tym prawdy, jednak przez całe dziesięciolecia gwałtowność wszelkich protestów społecznych była tam dość teatralna. Wpisana w ustalone reguły, jak mecz rugby rozgrywany brutalnie, ale fair. Odmianę przyniósł ruch żółtych kamizelek (2018-2019), poniekąd wyprorokowany przez Michela Houellebecqa w powieści "Serotonina". W starciu farmerów ze szturmowym oddziałem policji (CRS) siłom gminu przewodził arystokrata. W książce "pan" był z "ludem" przeciwko opresyjnemu państwu i przypłacił to życiem. Konwencja bezkrwawej próby sił została złamana. Podczas protestów "gilets jaunes" żadni wicehrabiowie się nie objawili, za to krew polała się naprawdę. A czy łagodniej było w 2005 r., kiedy zapłonęły gorące kolorowe przedmieścia Paryża, Lyonu i Marsylii? Przecież władze wprowadziły stan wyjątkowy, rewolta blokowisk przypominała guerilllę, niemal wojnę domową miasta z jego suburbiem. Zgoda, lecz wtedy nie chodziło o protest społeczny w rozumieniu walki o zdobycze socjalne czy wręcz o urządzenie państwa. Bunt miał silne podłoże etniczne, rasowe, wyznaniowe, ale też narko-kryminalne. Wzniecili go wykluczeni i samo-się-wykluczający z tego państwa, którego nie uznawali i nie zamierzali uznać za własne. Filozof Alain Finkielkraut - jako jeden z nielicznych - miał wówczas odwagę nazwać rzeczy po imieniu; środowiska postępowe okrzyknęły go reakcjonistą. Dzisiaj milczą na temat znamiennej nieobecności "trudnych przedmieść" w akcjach przeciwko reformie emerytalnej. Zaś ksenofobom przybywa nowy argument: proszę bardzo, imigranci z Maghrebu i Sahelu oraz ich potomkowie potwierdzają, że sprawy tak ważne dla Republiki Francuskiej nie są ich sprawami. Nie interesują ich emerytury, bo nie interesuje ich praca. Wolą zasiłki. Black blocs i koktajle Mołotowa Z gorących przedmieść na dowolne demonstracje w wielkich miastach przyjeżdżały szczególne delegacje. Słynni "casseurs" ("rozwalacze") łączyli wandalizm z rabunkiem, ich specjalnością było demolowanie witryn i plądrowanie sklepów w burżujskich dzielnicach. Staczali z policją niegroźne potyczki, po czym uciekali na swój teren. Tam dopiero stawali się groźni. W zonach nazwanych już "utraconymi terytoriami republiki" napadali na policyjne patrole, na wozy pogotwia i straży pożarnej. Do dziś to się nie zmieniło. Dziś jednak "casseurs" nie widać już na obrzeżach manifestacji. Ich rolę - zwykle jako forpoczta lub ariergarda pochodów - przejęły grupy black blocs. Przejęły też pewne metody walki. Bandy z blokowisk zamieniały petardy i fajerwerki w ręczne wyrzutnie pocisków, by ostrzeliwać z nich okna dzielnicowych komisariatów. Black blocs strzelają z takiej broni bezpośrednio w policjantów. - Niektórzy nie przychodzą na manifestacje protestować, tylko zabijać - mówi rzecznik rządu Olivier Véran. W trakcie pierwszomajowych zamieszek rannych zostało 61 demonstrantów i aż 407 policjantów. W Paryżu jeden zamienił się w żywą pochodnię, trafiony koktajlem Mołotowa. "Nasi koledzy płoną" - napisali potem policyjni związkowcy w liście do prezydenta. Domagają się ochrony sił, które same powinny chronić innych. Surowego karania napastników (bo większość jest zwalniana po zatrzymaniu). Wprowadzenia do kodeksu karnego osobnej kategorii przestępstw, związanych z przemocą podczas manifestacji, na przykład wznoszenia barykad. Prawnego usankcjonowania użycia dronów dla identyfikowania i wychwytywania agresywnych osób. Objęcia takich ludzi zakazem udziału w manifestacjach, na wzór zakazu stadionowego dla pseudokibiców. Demokracja policyjna Postaw, racji i postulatów policjantów twardo broni szef MSW Gérald Darmanin. Minister i podlegli mu prefekci ośmieszają się jednak, gdy zakazują przynoszenia na manifestacje garnków i pokrywek, na których Francuzi wygrywali "koncerty", by zagłuszyć telewizyjne przemówienie prezydenta. Darmanin wypada poważnie, gdy podbudowuje swoje wywody autorytetem nauki. Powołuje się na pojęcie "uprawnionej przemocy", wprowadzone do socjologii przez Maxa Webera już sto lat temu. Dla utrzymania porządku publicznego państwo - i tylko państwo - może legalnie stosować przemoc. Owszem, tyle że Weber nie stawia znaku równości między legalnością a zasadnością. "Le Monde" bije na alarm. W opinii liberalno-lewicowego dziennika Francja staje się "demokracją policyjną". Nadmiernie ogranicza swobody obywatelskie, zbyt wiele uprawnień przyznając siłom porządkowym lub choćby tylko tolerując ich haniebne postępowanie. Taka policja podważa zaufanie do instytucji państwa. Taka policja - zresztą w ogóle żadna policja - nie rozwiąże kryzysu politycznego ani społecznego, kwituje "Le Monde". Francuski odpowiednik rzecznika praw obywatelskich (Défenseur des droits) od początku protestów przeciwko reformie emerytalnej przyjął grubo ponad sto skarg na policyjną przemoc. Od aktów werbalnych po przejechanie motorem. Stowarzyszenie Obrony Swobód Konstytucyjnych (Adelico) zgłasza sądowi administracyjnemu w Paryżu, że policja nie tylko stosuje nieuzasadnioną przemoc wobec przeciwników reformy emerytalnej, ale też prewencyjnie ich aresztuje. Szczególne krytyki dotyczą niedawno utworzonej lotnej jednostki interwencyjnej Brav-M (francuski skrót jej nazwy kojarzy się z walecznością...), która odbiera rozkazy z samej góry, z pominięciem szczebli pośrednich. Poczucie bezkarności doprowadziło jej członków do brutalnych czynów, które teraz dyscyplinarnie bada "policja policji". Intelektualny terroryzm Sebastian Roché z oddziału CNRS (Krajowego Centrum Badań Naukowych) w Grenoble zajrzał do policyjnych statystyk we Francji oraz w kilku krajach europejskich. Wyrywkowe, niekompletne dane z niejednakowych okresów zestawił dość dowolnie i ogłosił w programie radiowym (nie zaś w formie publikacji naukowej), że najbardziej zabójcza jest policja francuska. Jej funkcjonariusze w latach 1977-2020 zastrzelili łącznie 444 osoby. Ta liczba dotyczy co prawda operacji zwalczania bandytyzmu i terroryzmu, ale zacytowana w rozmowie o społecznych protestach od razu rzuca na policję złowrogie światło. Dopiero dalej Roché podaje, że w trakcie policyjnych "działań na rzecz utrzymania porządku" w ciągu ostatnich pięciu dekad np. w Szwecji, Wielkiej Brytanii czy Belgii zginęła najwyżej jedna osoba, a we Francji sześć. Fakt, wyraźnie więcej, tylko czy ta różnica uzasadnia oskarżenie, zawarte w "odkryciu" naukowca? Minister spraw wewnętrznych skarży się, że tendencyjna interpretacja faktów i budowana na jej podstawie narracja, jaką prowadzą środowiska wrogie wobec rządzącego obozu, układają się w "intelektualny terroryzm". Bo radykalna lewica broni - a przynajmniej nie chce potępić - sprawców faktycznych zamachów na życie policjantów ochraniających manifestacje. Bo szuka uzasadnienia dla zamieszek w tezach Karola Marksa. Bo twierdzi, że "wyklęty lud ziemi" ma prawo powstać. Bo Melenchon i jego ludzie widzą w agresorach z black blocs bojowników słusznej sprawy, reprezentujących klasę robotniczą - a nie chcą dostrzec, że to synowie z dobrze sytuowanych rodzin. Liberalne media nie odważają się zaś nazwać czynów tych ludzi atakami na służby i symbole państwa, trzymając się kurczowo eufemizmów typu "débordements". Z kolei narodowa prawica domaga się wyjęcia spod prawa wszelkich formacji, które - według swojego klucza - uznaje za lewackie. Rządowi zarzuca, że im sprzyja. Decywilizacja Diatryby Geralda Darmanina, mocnego człowieka władzy, brzmią odpowiednio mocno dopóty, dopóki nie zaczyna on dekonstruować prawdy zapisanej w dziesiątkach nagrań z telefonów komórkowych i telewizyjnych kamer. Sceny pałowania, poniżania i aresztowania demonstrantów nieprzejawiających żadnych oznak agresji to nie deep fake'i. To jeszcze jedna ilustracja ogólnego zjawiska, któremu senator Republikanów Bruno Retailleau nadaje przygnębiającą nazwę: decywilizacja.