Pierwsza w historii USA debata telewizyjna odbyła się w 1960 roku między kandydatem Partii Demokratycznej senatorem Johnem F. Kennedym a kandydatem Partii Republikańskiej (GOP), wiceprezydentem Richardem Nixonem. Chociaż Nixon, mający reputację wytrawnego dyskutanta, wykazał się lepszą znajomością problemów, telewidzom bardziej spodobał się Kennedy. Przystojny, młody senator okazał się bardziej telegeniczny, podczas gdy Nixon wyglądał na zmęczonego i bardziej zdenerwowanego; kamery zarejestrowały, że mówiąc, obficie się pocił. Debata rozstrzygnęła o rezultacie wyborów - minimalnie wygrał je Kennedy. Nixon, który został prezydentem osiem lat później, zrażony złym doświadczeniem z telewizją, odmawiał udziału w debatach w swoich dwóch kampaniach wyborczych w 1968 i 1972 roku. Następna debata odbyła się dopiero w 1976 roku, kiedy naprzeciw siebie stanęli: urzędujący prezydent republikański Gerald Ford i ubiegający się o urząd demokratyczny gubernator Georgii Jimmy Carter. Sondaże wskazywały, że w wyborach obaj mają mniej więcej równe szanse. Debata początkowo przebiegała remisowo - do chwili, gdy Ford powiedział, że "nie ma żadnej sowieckiej dominacji nad Europą Wschodnią i nigdy jej nie będzie pod rządami mojej administracji". Kompromitująca wpadka prezydenta kosztowała go reelekcję. "Pan znowu swoje..." Bodaj najbardziej decydujący wpływ na wynik wyborów miała debata w 1980 roku między prezydentem Carterem a republikańskim gubernatorem Kalifornii Ronaldem Reaganem. Znanego z konserwatywnych opinii i apeli o zaostrzenie kursu wobec ZSRR Reagana Demokraci portretowali jako polityka niebezpiecznego, który doprowadzi do wojny z Sowietami. Sondaże pokazywały niewielką przewagę Cartera, chociaż sytuacja mu nie sprzyjała - inflacja i bezrobocie w USA przekraczały 10 procent, a w Iranie byli uwięzieni jako zakładnicy amerykańscy dyplomaci. Debata okazała się triumfem Reagana. Gubernator był rozluźniony, co kontrastowało ze sztywnością Cartera. Z łatwością odpierał ataki prezydenta, wypominając mu mijanie się z prawdą na temat jego poglądów i polityki w Kalifornii. W sprawach stosunków z ZSRR wypowiadał się w sposób wyważony i umiarkowany, co całkowicie zaprzeczało jego wizerunkowi "podżegacza wojennego". Wyborcy uznali, że Reagana nie ma się co obawiać. Tydzień później wygrał wybory z wielką przewagą nad Carterem, zdobywając 489 na 538 głosów elektorskich. Do historii przeszedł bon mot Reagana, który po którymś z kolei ataku Cartera uśmiechnął się ironicznie i zaczął swoją wypowiedź od: "There you go again..." ("Pan znowu swoje..."). Odtąd "sound-bites", jak Amerykanie nazywają zgrabne, zapadające w pamięć powiedzonka, zaczęły odgrywać kluczową rolę w debatach - zwłaszcza gdy te przekształcały się stopniowo w "infotainment", połączenie poważnej informacji z rozrywką (ang. information plus entertainment). Reagan, były aktor filmowy, zabłysnął również cztery lata później, kiedy ubiegał się o reelekcję, innym powiedzonkiem w debacie z ówczesnym kandydatem Demokratów, Walterem Mondale'em. "Nie będę wykorzystywał dla celów politycznych młodości i niedoświadczenia mojego oponenta" - powiedział do młodszego o prawie 20 lat Demokraty. Nawet sam Mondale roześmiał się z żartu prezydenta. "Senatorze, to było bardzo niestosowne" Debaty odbywają się także między kandydatami na wiceprezydenta. W debacie w 1988 roku Republikanów reprezentował senator Dan Quayle. W konfrontacji z kandydatem Demokratów senatorem Lloydem Bentsenem powiedział, że ma tyle samo doświadczenia politycznego, co kandydujący w 1960 roku do Białego Domu senator John F. Kennedy, zwany Jackiem. "Senatorze, ja pracowałem w administracji Jacka Kennedy'ego. Znałem Jacka Kennedy'ego. Jack Kennedy był moim przyjacielem. Senatorze, pan nie jest Jackiem Kennedym" - replikował mu Bentsen. Cios był celny - Quayle zbladł i wykrztusił tylko: "Senatorze, to było bardzo niestosowne". Czasami najbardziej pamiętnym momentem z debaty okazują się nie wypowiedziane słowa, lecz mimika i gestykulacja. W 1992 roku w debacie prezydenckiej uczestniczyli trzej politycy: urzędujący prezydent George H. W. Bush, kandydat Demokratów Bill Clinton i kandydat niezależny, teksaski miliarder Ross Perot. Pytania zadawali widzowie z sali. Dotyczyły one głównie spraw krajowych. Clinton odpowiadał szczegółowo i ze swadą. W pewnej chwili kamery uchwyciły Busha, jak spogląda na zegarek. Nie uczynił tego ukradkiem; gest był niemal ostentacyjny, prezydent nawet wstał w tym momencie z wysokiego krzesła, na którym siedział, jakby chciał wyjść. Był najwyraźniej znudzony - zawsze bardziej interesowała go polityka zagraniczna. Miał na tym polu sukcesy, ale po zakończeniu zimnej wojny Amerykanie woleli, by ich przywódca zajął się gospodarką, bo trwała recesja. Bush przegrał walkę o reelekcję. Trudno ocenić jak bardzo zaważył na tym moment jego zniecierpliwienia w czasie debaty, ale na pewno potwierdził wrażenie, że Clinton bardziej interesuje się troskami zwykłych ludzi, niż urzędujący prezydent. Język ciała w czasie debaty odegrał prawdopodobnie ważną rolę w 2000 roku, kiedy o Biały Dom walczyli Republikanin George W. Bush i ustępujący demokratyczny wiceprezydent Al Gore. Bush miał opinię ignoranta, zwłaszcza w kwestiach międzynarodowych, i przebieg debaty zdawał się ją potwierdzać. Gore jednak popełnił kardynalny błąd - kiedy Bush mówił, ostentacyjnie wzdychał, pobłażliwie się uśmiechał i wywracał oczami, jakby nie mógł znieść tego, co słyszy. Zapomniał, że w czasie telewizyjnej transmisji z debaty ekran bywał podzielony na dwie części, tak, że widzowie mogli oglądać mówiącego i jednocześnie reakcję jego oponenta. Zachowanie Gore'a widzowie odebrali jako wyraz zarozumiałości kogoś, kto wie lepiej, arogancji przedstawiciela elit, kontrastującej z bardziej skromnym i swojskim sposobem bycia Busha. Chociaż Gore wygrał pojedynek na argumenty, nie zyskał sympatii i uznania Amerykanów. Wybory zakończyły się słynnym sporem o liczenie głosów na Florydzie, rozstrzygniętym przez Sąd Najwyższy USA na korzyść Busha. Niewykluczone, że wynik byłby inny, gdyby w czasie debaty Gore nie okazywał swemu przeciwnikowi lekceważenia. Bon moty i mowa ciała ważniejsze od argumentów W poniedziałkowej konfrontacji Clinton-Trump te właśnie czynniki - zgrabne, zapadające w pamięć bon moty i mowa ciała - mogą się znowu okazać ważniejsze niż to, jak logiczne i przekonujące będą użyte przez nich argumenty. Clinton uchodzi za mistrzynię sztuki prowadzenia sporów; prowadziła publiczne dyskusje od początku swej kariery w polityce. Eksperci zwracają jednak uwagę, że w debatach prezydenckich coraz bardziej zdaje się liczyć nie treść polemik, a wrażenie powstałe z zachowania dyskutantów i kilku efektownych, użytych przez nich sformułowań. Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski