- W ostatnich dniach zostało zabitych dużo więcej osób, niż się mówi. Ciała ofiar można liczyć w tysiące - oświadczył Hla Win, najstarszy rangą oficer birmański, jaki do tej pory zbiegł z kraju. Win powiedział, że zdecydował się opuścić kraj, gdy kazano mu wziąć udział w masakrze mnichów. Obecnie przebywa po tajlandzkiej stronie granicy z Birmą. Inni uciekinierzy z Birmy potwierdzają, że setki mnichów po prostu znikły, gdy około 20 tysięcy birmańskich żołnierzy skierowano w niedzielę do Rangunu i okolic, by zapobiec dalszym antyrządowym demonstracjom. Ulice Rangunu i Mandalay - gdzie doszło do największych protestów - były w niedzielę praktycznie puste. Przedstawicielka szwedzkiej dyplomacji Liselotte Agerlid, która przebywała w Birmie podczas protestów, wyraziła w niedzielę wieczorem opinię, że bunt w tym kraju zakończył się niepowodzeniem i teraz mieszkańców czekają długie represje. - Reżim wojskowy zwyciężył i nowe pokolenie zostało brutalnie zdławione i pozbawione demokracji. Na ulicach byli młodzi ludzie, mnisi i cywile, którzy nie uczestniczyli w buncie z 1988 roku. Wojsko zdławiło protest i bardzo możliwe, że teraz juntę czeka 20 lat spokoju, utrzymywanego za cenę rządów strachu - powiedziała. W Birmie przez prawie dwa tygodnie trwały masowe protesty przeciwko pogorszeniu się warunków życia po sierpniowych drastycznych podwyżkach cen paliw. Demonstranci, wśród nich mnisi buddyjscy, domagali się też powrotu demokracji w kraju rządzonym od 45 lat przez junty. Według podawanych wcześniej informacji, podczas rozpędzania przez siły birmańskie prodemokratycznych demonstracji w Ragunie zginęło co najmniej 16 osób, w tym dwóch cudzoziemców, a ponad 200 osób odniosło obrażenia.