Lwów A potem zaczął się Lwów. To miasto nie powinno istnieć - myślałem, patrząc przez okno. Polski mit jego stracenia jest tak mocny, że po prostu nie powinno go być. A ono stało sobie w najlepsze i w dodatku bezczelnie wyglądało mniej więcej tak, jak wyglądało przed swoją regionalną apokalipsą.. SPOTKANIE AUTORSKIE Z ZIEMOWITEM SZCZERKIEM W WARSZAWIE. PROWADZENIE: MICHAŁ SOWIŃSKI, MUZYKA: TIM CHASE. PIĄTEK 26.04, CZUŁY BARBARZYŃCA, GODZINA 18.00 Od razu, gdy tylko wysiedliśmy z marszrutki na lwowskiej ziemi, Hawran poleciał do apteki. Kupić ten legendarny balsam Wigor, o którym tyle już zdążyłem od niego usłyszeć. - Ten Wigor - mówił Hawran - to jest formalnie niby lekarstwo, dlatego można go kupić tylko w aptece. Nie wiem na co to lekarstwo, na coś tam, wyciąg z dwunastu ziół, dwunastu ukraińskich wojowników, men, a działa jak bałtycka herbatka z Pielewina, kokaina z wódką. Wszyscy Polacy co przyjeżdżają do Lwowa to tu piją. Usiedliśmy na jakimś koszmarnym placu zabaw, pełnym kiepów, porozbijanych butelek. Zaraz obok stał pomnik Stepana Bandery. Bandera był w krawacie i w rozwianym, rozpiętym prochowcu i miał taką minę, jakby stojąc na przystanku tramwajowym zorientował się, że nie wyłączył żelazka. Był desperacko gigantyczny i budził głównie rozczulenie w swoim przerośnięciu i zagubieniu. Usiedliśmy, i Hawran rozrobił balsam Wigor z kwasem chlebowym. Piliśmy, patrząc, jak po placu wolno spacerują ludzie. Idealnie pasujący do otoczenia. Tak samo, jak ono ledwo-ledwo trzymający własne kształty do kupy. No, ale balsam faktycznie działał. Piłem go i - faktycznie - czułem, jak w moje żyły wstępuje siła, moc i euforia, jakiej nie czułem już od bardzo, bardzo dawna. I im więcej piłem, tym bardziej podobało mi się tutaj. Bo wszystko tu było podkręcone na maksa. Do oporu. * Sowieckie samochody rwały po tych monstrualnych wybojach jak popieprzone, gubiąc jakieś przerdzewiałe części. Jak żywe trupy w filmach o zombie apokalipsie. Ze ścian starych kamienic sterczały kominy piecyków-kóz. Na dachach rosły drzewka. Na trawniku, gdzieś na Żółkiewskim Przedmieściu, leżała staruszka. Podbiegliśmy, by jej pomóc i poczuliśmy bijącą od niej woń alkoholu. Rzuciliśmy się na nogi ją stawiać, ale babcia nie potrzebowała naszej pomocy. Leżała sobie w słońcu, tchnęła alkoholem i dobrze jej było na świecie, jak Diogenesowi wylegującemu się przed beczką. Łagodnym głosem kazała nam się od***olić, więc w końcu zostawiliśmy ją na tym trawniku i sami poszliśmy się upijać. Wszystkim, czym się dało. Ukrop lał się z nieba, i sprzedawczynie wychodzące palić papierosy przed sklep, kryły się w maleńkich placuszkach cienia rzucanego przez okapy domów. Zupełnie, jakby kryły się przed deszczem. Ulica wyglądała, jakby przez ostatnich sto lat świat ograniczył się do starzenia. Do zużywania się. I do niczego więcej. Kamienie brukowe w jezdni rozjeżdżały się i wklęsały w błoto. Chodniki przypominały narowistą rzeczkę, zastygłą w betonie. Gdzieniegdzie ziała otwarta studzienka ściekowa. Kamienice ociekały starością, brudem i zniszczeniem. Nie mogłem pojąć, czemu tak dobrze się czuję. Czy jesteśmy Słowianami? - Bo czym tak naprawdę są Słowianie? - kontynuował. - Słowian już nie ma. To znaczy - są, ale jedyne, co po nich zostało to wieczny burdel i prostacka mentalność. I język. Czyli łączy nas ze Słowianami tyle samo, co współczesnych Węgrów ze stepowymi nomadami. Albo Meksykanów z Aztekami. Słowianie to kopalne resztki. To skansen. Kultura, która zdechła i już nie rodzi. Bo nie ma po co. Bo przepier**a w konkurencji. Słowiańskość jest czymś takim samym, jak azteckość. Albo, ku**a, totenhockość. - I to dlatego - mówił omijając co większe dziurska w szosie, z mniejszymi dając sobie jednak spokój - Czesi czy Słoweńcy są tak z siebie dumni. A dumni są z tego prostego powodu, że na tle innych słowiańskich krajów są o wiele lepiej rozwinięci. Na zachodni sposób. Nie słowiański. I z tego są w gruncie rzeczy dumni, a nie ze swojej słowiańskości. Bo prawda jest taka, że jedyne, co im z tej słowiańskości pozostało, to język. Cała reszta to wariant niemieckiej kultury. - Ale nie widzę w takim zniemczeniu niczego złego - kontynuował swój kwasowy monolog. - Przeciwnie. Cywilizacja - powtórzył raz jeszcze - powinna służyć człowiekowi. Po to jest. A nie człowiek-cywilizacji, jak to jest w kraju, który uważa się za wzór sevreski dla wszystkich Słowian - w Rosji. Dla ludzi żyjących w tej części świata byłoby najlepiej - dodał - gdyby w podobny sposób, co Czechy i Słowenia ucywilizowały się inne kraje. Słowiańskie czy niesłowiańskie. - Ale jak w takiej sytuacji zachować dla siebie szacunek? - Spytałem. - Ale jak to "szacunek dla siebie"? - odpowiedział Taras. - My, Europejczycy ze Wschodu nie musimy mieć żadnych kompleksów wobec Zachodu. Po prostu wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć, inaczej nie mogło. No bo - wywodził - żeby być krajem tak wysoko stojącym kulturowo i cywilizacyjnie jak, dajmy na to, Holandia czy Francja, musielibyśmy spełnić pewne wymogi historyczne czy geopolityczne, które Holendrom i Francuzom pozwoliły dojść do obecnego statusu, więcej, które w ogóle uczyniły ich Holendrami czy Francuzami. A jeśli tak, to od naszego wspólnego, indoeuropejskiego rdzenia, leżącego - notabene - na terenie obecnej Ukrainy, musielibyśmy się oderwać wcześniej, niż się oderwaliśmy, zajść dalej na zachód, zmieszać się z preindoeuropejczykami, stykać się z Rzymem, brać udział w kolonizacji świata i tak dalej. Gdybyśmy to zrobili, gdybyśmy to my powtórzyli ich historię, nazywalibyśmy właśnie się Francuzami czy Holendrami. Ale patrz: Francuzi i Holendrzy istnieją. Czyli właściwie to wszystko się wydarzyło. Niestety, ani moi, ani twoi praprzodkowie nie byli między tymi, którzy stworzyli Francuzów czy Holendrów. A zresztą pewnie jacyś byli, tylko rozsiali swoje geny po wschodzie w ciągu ostatnich półtora tysiąca lat. I w zasadzie wyłącznie o to chodzi. No, ale z tego powodu trudno mieć jakiekolwiek kompleksy. - Poza tym - ciągnął Taras w ciszy, która zapadła. - Gdyby historia potoczyła się inaczej, niż się potoczyła - nie istnielibyśmy. Bo nie istnielibyśmy nawet, gdyby naszym szanownym papom zachciało się przespać z naszymi szanownymi mamami o innej godzinie. Istniałby kto inny. Dlatego wolę istnieć tak, jak istnieję, niż nie istnieć w ogóle. - Ale popłynąłeś, Taras - powiedziałem, czując, że wołga w której jechałem, staje się miękka, przezroczysta, nieomal rozpływa się w powietrzu - niezły ten kwas. - Podwójnie namaczany panoramiks - powiedział Kusaj z tyłu - skończyliście już? SPOTKANIE AUTORSKIE Z ZIEMOWITEM SZCZERKIEM W WARSZAWIE. PROWADZENIE: MICHAŁ SOWIŃSKI, MUZYKA: TIM CHASE. PIĄTEK 26.04, CZUŁY BARBARZYŃCA, GODZINA 18.00 Egzorcyzmy No i znalazłem ją w końcu. Cerkiew Wszystkich Krymskich Świętych. Stały przed nią cysterny ze święconą wodą ustawione na stojakach. Każda z cystern miała kranik. Zawory były uformowane w małe krzyżyki. Przed cysternami tłoczyły się babuleńki. Nabierały wody do plastykowych butelek, po czym wchodziły do środka. A ze środka dobiegało nieludzkie wycie. Wszedłem i zamarłem. Pośrodku cerkwi stało krzesło. Do krzesła przywiązany był człowiek. Półnagi. Miał na sobie jedynie spodnie od garnituru i gumowe klapki na bosych stopach. Wył i szarpał się niemiłosiernie. Wyglądałoby to na scenę egzekucji z jakiegoś filmu Tarantina, gdyby nie jego oprawcy - bo to byli popi. Chociaż, czy to by nie pasowało do Tarantina? Popi w czarnych sutannach, z brodami jak faryzeusze, z włosami spiętymi w kucyki. Krążyli wokół związanego jak węże. Okadzali go kadzidłem. Co chwila podchodziły babuleńki z tymi plastykowymi flaszkami pełnymi święconej wody i chlustały związanemu w twarz. Ten parskał, wył i spazmował. Czasem wywracał się na cerkiewną posadzkę razem z krzesłem - popi go wtedy podnosili. Ten najważniejszy nie miał kadzidła. Spod sutanny wystawały mu sandały. Wyglądał jak kapłan jakiegoś egzotycznego kultu odprawiający szamańskie modły. Czasem kładł przywiązanemu rękę na twarz i syczał mu coś w oczy, innym razem uderzał go lekko w policzki wierzchem dłoni. - Co tu się dzieje? - Wyszeptałem do którejś z babuszek. - Czorta - odszepnęła - wypędzamy. - Czorta? - Powtórzyłem zesztywniałymi wargami. - Tak - odrzekła, próbując wcisnąć mi w dłoń butelkę - bierz, chluśnij. Wziąłem od niej butelkę, napiłem się i wcisnąłem ją z powrotem w szponiastą, starczą dłoń. Związany wierzgnął naraz nogą tak mocno, że jego gumowy klapek wystrzelił ze stopy i poszybował w górę. Wszyscy zebrani obserwowali jego trajektorię. Klapek wykonał piękny łuk i wpadł za ikonostas. Przeleciał ze sfery profanum do sacrum, ale nikt jakoś się nie przejął. Pop i jego akolici też nie. - A wy skąd? - Spytała mnie babuszka, upijając nieco święconej wody z butelki. - Nie stąd - odpowiedziałem, zapatrzony. - A prawosławna wiara u was jest? - Ciągnęła. - Pewnie jest - odpowiedziałem - nie szukałem. - To musicie, musicie - poklepała mnie po łokciu - musicie poszukać. Podeszła do spazmatyka i chlusnęła mu wodą w twarz, po czym przypi***oliła mu jeszcze w głowę plastykową butelką. Iwano-Frankiwsk Ale później wróciliśmy do Iwano-Frankiwska. Wyszliśmy spomiędzy kamienic i naraz wyskoczyły na nas dziesięciopiętrowce, jak banda zbójców. Stały między nimi jakieś budowle, o których nie dało się powiedzieć, czy są w trakcie budowy, czy rozbiórki. Pomiędzy nimi tkwiła drewniana buda przypominająca szopę na narzędzia. Na jej dachu sterczał prawosławny krzyż. Weszliśmy do środka. To była cerkiew. Normalna cerkiew. Wyglądała na prowizorkę, ale ewidentnie stała tu już długo. Kobieta w chustce na głowie myła podłogę. Chlustała pomyjami za ikonostas, do sfery sacrum. - O ja - mówili Udaj i Kusaj. A dalej zaczęła się industrialna część miasta. Czułem się, jak w socjalistycznym filmie science fiction, w którym pordzewiałe maszyny radzieckiego przemysłu ciężkiego przejęły władzę nad światem. Przystanek autobusowy wyglądał tu absurdalnie, bo wyglądało na to, że wysiadać tutaj mogłyby jedynie jakieś soc-roboty. W takim miejscu jak to wydawało się, a dżointy to wrażenie potęgowały, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami we wszechświecie. SPOTKANIE AUTORSKIE Z ZIEMOWITEM SZCZERKIEM W WARSZAWIE. PROWADZENIE: MICHAŁ SOWIŃSKI, MUZYKA: TIM CHASE. PIĄTEK 26.04, CZUŁY BARBARZYŃCA, GODZINA 18.00 A zaraz potem był Prut, który pruł tak, że jakby głowy doń powsadzać, to by pourywał. * A za Prutem było coś niesamowitego. Największy bazar jaki kiedykolwiek widziałem. Ciągnął się kilometrami. Sprzedawali tam wszystko - od samochodów po kury i ciuchy na wagę. Okoliczni chłopi wynajmowali miejsca parkingowe na swoich podwórzach. Jeden z nich siedział w kapciach przy płocie, na zydlu. Jedną ręką karmił kury, a drugą inkasował kasę za wjazd. Chętnych było pełno. Tłum tu się kręcił jak w karnawale. Gdzieś pośrodku tego handlowego szaleństwa zaczęło rodzić się coś w rodzaju miasta. To była prawdziwa ulica Krokodyli. Powstawały kamienicoidy - z pustaków, ze szkła, niby tymczasowe, ale przecież wieczne. Przypominało to trochę westernowe miasteczko z main street, z postawionymi naprędce drewnianymi budynkami, które - w pustej prerii - miały udawać przestrzeń miejską. Obok tego wszystkiego stała niewielka cerkiewka. Wyglądała jak kolejny pawilon handlowy. A co. Wszyscy wystawili kramiki, to Jezus też.