Sztab kryzysowy w Pradze wprowadził częściową prohibicję w związku z narastającymi przypadkami zatruć alkoholem metylowym. W wielu czeskich miastach i miasteczkach zapanował chaos. Inspektorzy kontrolowali stacje benzynowe, hotele, wkraczali do nocnych dyskotek i barów. W niektórych sieciach handlowych alkohol sprzedawano nadal po zarządzeniu. W wielu małych restauracjach zawisły kartki z napisami "Prohibicja. Zakaz sprzedaży alkoholu do odwołania". Prócz wysokoprocentowych alkoholi zakazano również sprzedaży tak popularnych napojów, jak Cinzano czy Campari. Zakaz zaczął obowiązywać nawet na pokładach czeskich samolotów. W Pradze ludzie reagowali na zarządzenie z mieszanymi uczuciami. "Prohibicja? W XXI wieku? To nie przejdzie" - twierdzili goście restauracji Local. Jej właściciel był podobnego zdania. "Nikt z nas nie kupuje przecież alkoholu od kogoś, kogo nie zna" - mówił. Za złamanie zarządzenia o prohibicji groziła mu grzywna w wysokości 3 milionów koron. Ze zdumieniem reagowali na zarządzenie także prascy hotelarze - "Czy mamy wchodzić w nocy do pokoi i usuwać z lodówek butelki?" - pytali. - To potworna głupota - stwierdził w reakcji na zarządzenie sztabu kryzysowego Petr Pavlik przewodniczący Unii Producentów i Importerów Napojów Alkoholowych - Ludzie i tak będą kupować alkohol, ale pokątnie. Zyski przejmie czarny rynek, czyli te "garażowe rozlewnie", które zamykacie - mówił Pavlik. Zaprotestował także Związek Handlowców i Ruchu Turystycznego. Media elektroniczne przypomniały, że zysk ze sprzedaży alkoholu jest w Czechach niebagatelny. W ubiegłym roku do budżetu państwa z tytułu samych podatków wpłynęło 6,8 mld koron. Sytuacja wymyka się spod kontroli Ogłaszając prohibicję minister zdrowia nie ukrywał jednak, że po dwóch tygodniach walki z nielegalnymi dystrybutorami sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. W Czechach zmarło 19 osób, dziesiątki przebywały w szpitalach. Co prawda, sztab kryzysowy wprowadził wcześniej częściowy zakaz sprzedaży alkoholu na straganach, w małych sklepach i na targowiskach, ale niewiele to pomogło, chociaż zakup alkoholu zmalał o 50 procent. W czwartek doszło do kolejnego, niepokojącego zjawiska. Zachorował 30-letni mieszkaniec Pragi, który twierdził, że kupił butelkę wódki w centrum, w sklepie sieci handlowej. Do tej pory umierali ludzie w małych wsiach i miasteczkach, którzy zaopatrywali się w alkohol pokątnie albo na targach. Heger zapowiedział, że ministerstwo sprowadziło z Norwegii 85 opakowań Fomepizolu - leku, który blokuje toksyczne przemiany w organizmie. Ministerstwo rozesłało lek do krajowych szpitali. Leczenie jednego pacjenta jest jednak drogie i wynosi 6000 euro.