W ostatnich prawyborach, które odbyły się 14 czerwca w Dystrykcie Kolumbii, Hillary Clinton pokonała Berniego Sandersa. Ostatecznie Clinton zwyciężyła w 34 głosowaniach, zdobywając 16,5 mln głosów (55,6 proc.). Bernie Sanders wygrał w 23 głosowaniach. Poparło go 12,7 mln demokratów (42,7 proc.). Wbrew temu co podaje część mediów i agencji prasowych, Hillary Clinton nie zapewniła sobie jeszcze liczby delegatów gwarantującej prezydencką nominację. Ma ich 2219, a do nominacji potrzeba 2383. Dopóki swojego głosu nie oddadzą tzw. superdelegaci - a stanie się to pod koniec lipca na konwencji krajowej - teoretycznie, z formalnego punktu widzenia była Clinton wciąż może przegrać, choć szanse na to są bliskie zeru. Byłej sekretarz stanu "dolicza się" często superdelegatów (prominentnych członków partii, niezwiązanych wolą wyborców) na podstawie telefonicznej ankiety przeprowadzonej przez agencję AP. Jednak superdelegaci wciąż mogą zmienić swoje zdanie. Od czasu gdy oznajmiono, że Clinton zdobyła nominację, dziewięciu superdelegatów przerzuciło swoje poparcie na Berniego Sandersa, a jeden zrobił rzecz odwrotną - porzucił Sandersa i poparł Clinton. Co więcej, wielu superdelegatów uzależniało swoją decyzję od wyników prawyborów w Kalifornii - największym pod względem zaludnienia stanie w USA. Prawybory w Kalifornii ogłoszono wielkim triumfem Clinton. Tyle że znów się pospieszono. Gazety fetowały zwycięstwo byłej sekretarz stanu na pierwszych stronach, tymczasem w Kalifornii wciąż nie policzono 2,5 mln głosów oddanych drogą pocztową! Dodajmy, że różnica między Clinton a Sandersem wynosiła 440 tys. głosów. W trzech okręgach już okazało się, że wbrew pierwszym doniesieniom, wygrał Sanders a nie Clinton. 74-letni senator oznajmił ostrożnie, że spodziewa się, iż zliczenie wszystkich głosów wyraźnie zmniejszy różnicę między nim a kontrkandydatką. Kluczowe negocjacje Teraz, kiedy zakończyły się prawybory, Partia Demokratyczna i sztab Hillary Clinton są zdeterminowani, by Bernie Sanders w najbliższych dniach ogłosił, że popiera kandydaturę Clinton i wycofuje się z ubiegania o nominację. Chodzi o to, by lipcowa konwencja krajowa demokratów była pokazem jedności przeciwko Donaldowi Trumpowi. Jak relacjonują media, partyjny establishment jest przerażony wizją konwencji, na której delegaci Berniego Sandersa i sam kandydat będą zwalczać Hillary Clinton do ostatniego tchu. Senator wie, jakie są nastroje w partii, dlatego ma świetną pozycję negocjacyjną przed spotkaniem z Clinton, do którego dojdzie w najbliższych dniach. Sanders jasno formułuje swoje oczekiwania: zmiana kierownictwa partii, likwidacja zasady superdelegatów, którzy zaprzeczają demokracji i otwarte prawybory we wszystkich Stanach. To pod kątem prawyborów za cztery lub osiem lat. Jeśli zaś chodzi o najbliższą kadencję, Sanders chce, by Partia Demokratyczna i Clinton zobowiązali się do realizacji jego postulatów, takich jak zniesienie opłat za studia, publiczna służba zdrowia, depenalizacja zażywania narkotyków, podniesienie podatków dla najbogatszych, wreszcie odseparowanie polityki od pieniędzy wielkiego biznesu, a więc reforma finansowania kampanii wyborczych. Postulatów jest więcej, pytanie, ile z nich uda się Sandersowi przeforsować. Clinton może argumentować, że to ona ze swoim programem wygrała prawybory. Wtedy Sanders zagrozi, że nie wycofa się do konwencji krajowej. Poza tym senator zgromadził wokół siebie miliony nowych, młodych, antysystemowych wyborców. To łakomy kąsek, choć trudno sobie wyobrazić, by ochoczo głosowali oni na uosobienie establishmentu. Z pewnością nie będą to łatwe negocjacje dla Clinton. Triumfalizm Trumpa, tyrada Obamy Jeśli chodzi o republikanów, znów niemałe zamieszanie wywołał Donald Trump. Po masakrze w Orlando, gdzie napastnik utożsamiający z Państwem Islamskim otworzył ogień w gejowskim klubie, Trump nie potrafił powstrzymać się przed postawą "a nie mówiłem?". Gdy Ameryka opłakiwała najbardziej krwawą strzelaninę w historii, Trump napisał na Twitterze: "Doceniam wszystkie gratulacje za to, że nie myliłem się w sprawie radykalnego islamu. Ale nie chcę gratulacji, chcę twardej i czujnej polityki". 70-letni miliarder po raz kolejny ostrzegł przed muzułmańskimi imigrantami. Tego już było za wiele dla prezydenta Baracka Obamy. "Słyszymy język piętnujący imigrantów i sugerujący, że całe grupy religijne współuczestniczą w przemocy. Co będzie następne? Czy zaczniemy traktować amerykańskich muzułmanów inaczej? Czy zaczniemy poddawać ich inwigilacji? Czy będziemy dyskryminować ich ze względu na wyznawaną religię? Czy republikańscy liderzy zgadzają się z tym? To nie jest Ameryka, której chcemy. Tego typu postawa nie odzwierciedla naszych demokratycznych wartości. Nie będziemy bardziej bezpieczni. Wręcz przeciwnie" - mówił wyraźnie wzburzony prezydent USA. W odpowiedzi Trump zarzucił Obamie, że bardziej troszczy się o "wrogów Ameryki" niż o własny naród i jego sojuszników.