Stan pojednania polsko-ukraińskiego z pewnością odczuwamy dzisiaj jako gorszy niż dziesięć czy nawet pięć lat temu. I łatwo wskazać, jakie są tego powody. Żeby jednak wyjść poza intuicyjne odczucia, warto uściślić rozumienie tego terminu, którego barwa emocjonalna jest oczywista, ale sens empiryczny - bynajmniej. Przyjmijmy na użytek tego artykułu, że "pojednanie" to tyle, co jako tako trwała gotowość jednostki lub zbiorowości do przyjaznego, nacechowanego zaufaniem wzajemnego traktowania się. Taka postawa zbiorowości znajduje zwykle wyraz w postępowaniu reprezentujących je instytucji (rządów, stowarzyszeń). Czytaj więcej informacji ze wschodu na stronach "Nowej Europy Wschodniej" Pojednanie może być rozumiane jako dłużej trwający, stopniowalny proces - ale w zbiorowej świadomości wybijają się na czoło deklaracje i symboliczne akty (jak spotkania Charles’a de Gaulle’a z Konradem Adenauerem albo François Mitterranda z Helmutem Kohlem). Otóż my, Polacy, mamy w dorobku modelowy akt pojednania, chlubę naszej i europejskiej historii - list biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku. Zawiera on aksjologiczną esencję pojednania: jest deklaracją bezwarunkową (biskupi nie stawiają żadnego warunku powiedzeniu "wybaczamy i prosimy o wybaczenie"); wyrażone w nim zobowiązanie jest aktem zaufania i było oczywiście związane z ryzykiem odrzucenia przez drugą stronę (i rzeczywiście, na reakcję niemieckich biskupów katolickich trzeba było parę lat poczekać...). Ale chwila zastanowienia się wystarczy, by zdać sobie sprawę, że tylko tak rozumiane pojednanie może stać się trwałym składnikiem stosunków międzynarodowych. Osamotnienie Czy pojednanie musi wyrażać się w postawie obopólnej? Czy jeżeli (udając Tadeusza Kotarbińskiego) Jan pojednał się z Pawłem w słowie i czynie, a Paweł nie chce postawy Jana odwzajemnić - mamy do czynienia z prawdziwym pojednaniem? "Jednostronne pojednanie" zdaje mi się czczą zabawą w ładne słówka. Jeżeli jednak, jak uważam, pojednanie implikuje wzajemność, to do pojednania potrzebne są dwa świadome podmioty. A z tym właśnie jest główny kłopot w stosunkach polsko-ukraińskich. Czy przez "Polskę" rozumiemy rząd Rzeczypospolitej Polskiej, czy elity polityczne, czy instytucje społeczno-kulturalne, czy wreszcie ogół społeczeństwa - nie ma między pojmowanymi tak podmiotami istotnej różnicy. Polska we wszystkich tych sensach wielokrotnie deklarowała chęć pojednania. Tymczasem z podmiotem zwanym "Ukraina" jest znacznie gorzej. Wiemy, że nie ma jednolitej narodowo-państwowej ukraińskiej "narracji", niejednakowy jest stosunek do przeszłości bliskiej i dalekiej, do własnego języka i religii. Nie ma jednorodnych elit, które by w imieniu Ukrainy przemówiły. Taki symbol braterstwa naszych narodów, jakim był dla Polaków Bohdan Osadczuk, na Ukrainie pozostaje zupełnie nieznany. A skoro do pojednania, jak za przeproszeniem do tanga, trzeba dwojga - to słowa "polsko-ukraińskie pojednanie" są dziś wyrazem retorycznego chciejstwa. To jest stan rzeczy, którego strona polska nie przewidziała. Od 1989 roku polska myśl polityczna na temat naszych wschodnich sąsiadów jest zdominowana przez "doktrynę ULB" albo "doktrynę Giedroycia". Jako zespół zasad, którymi Polacy powinni się kierować w stosunkach z Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami, zasługuje na pozycję aksjomatu. Ale tylko w tym sensie, w którym dla obywateli USA jednoczącą ideologię państwową określa niezmieniana (poza poprawkami) od 1787 roku konstytucja. Tyle że 150 lat temu Murzyni nie mieli tam żadnych praw, pięćdziesiąt lat temu w stanach południowych obowiązywała segregacja, a dziś w Białym Domu czarnoskóry prezydent przysięga na te same aksjomatyczne zapisy. "Doktryna Giedroycia" liczy ponad pół wieku i aby była żywa, trzeba ją konfrontować z faktami. Zdzisław NajderCzytaj więcej w najnowszym numerze "Nowej Europy Wschodniej"