To już powoli staje się tradycją. Zbliżają się wybory i duże gazety - wielkomiejskie dzienniki z Waszyngtonu, Nowego Jorku czy Bostonu - wysyłają swoich reporterów do serca Ameryki. Pytania, z którymi jadą oni do interioru, by poznać krajan, są niezmienne: "Co ci ludzie, zwykli ludzie, mają w głowie?". Z jakiego powodu - zastanawiają się z zaskakującą regularnością redaktorzy gazet - robotnik, gospodyni domowa czy rencista z amerykańskiej prowincji chcą poprzeć republikanów, partię milionerów, choć sami ledwie wiążą koniec z końcem? Matt Taibbi, złośliwy reporter i komentator polityczny, ujął to w nawet zwięźlejszy sposób: "Dlaczego nas nienawidzą?". Bo rzeczywiście o to chodzi - o rosnącą niechęć zwykłych ludzi do elit, mediów i partii politycznej, które wszystkie deklarują, że są po ich stronie. I tak co cztery lata. Ta debata ma wszelkie cechy rytuału. Powtarza się w regularnych cyklach, wymaga deklamowania tych samych formuł i zaklęć, ma swoich kapłanów i święte księgi. Jednak problem, którego dotyka, nie jest mitem. Amerykańskie media tak uparcie - czasami wręcz komicznie brnąc tymi samymi koleinami - wracają do tematu, bo i on uparcie nie chce zniknąć. Partia Demokratyczna, która zajmuje lewą stronę amerykańskiej sceny politycznej, budzi coraz większą niechęć ludu. Ci sami, o których demokraci obiecują walczyć, często najmocniej odrzucają program, język i styl tej partii. Klasa robotnicza i niezamożni biali - jak to było w 2016 r. - nierzadko woleli poprzeć Trumpa, niż przedłużyć rządy demokratów, ich partii, w Waszyngtonie. To zjawisko ma już pół wieku historii - i choć napisano o nim tuziny analiz i książek, nikt jeszcze nie był tak mądry, by znaleźć receptę. A tegoroczne wybory są zdaniem wielu wręcz powtórką z 1970 r., gdy to wszystko się zaczęło. Co z tą prowincją? W tym roku znak, że należy rytualnie się pochylić nad problemem klasy robotniczej, dał "New York Times". Wysłannik nowojorskiej gazety pojechał miesiąc przed wyborami do miasteczka w niezwykle ważnym dla wyniku stanie Pensylwania, żeby zdać relację z "bitwy o białą klasę robotniczą". Warto przybliżyć ten reportaż, bo znać jeden taki tekst, to jak znać je wszystkie. Reporter przyjeżdża na postprzemysłową pustynię gdzieś w Pensylwanii (w innym wariancie: do Ohio albo Michigan), do miejsca, gdzie po latach świetności fabryk i zakładów produkcyjnych zostały tylko wspomnienia i ruiny. Na miejscu spotyka ludzi o słowiańsko lub irlandzko brzmiących nazwiskach, potomków ciężko pracujących imigrantów, którzy przez całe pokolenia - od kiedy dziad lub pradziad dobił do brzegów Ameryki - pracowali w kopalni, hucie, montowni samochodów. W pewnym momencie jednak w życiu tych ludzi pojawia się tragedia: inwalidztwo, bezrobocie, choroba jednego z członków rodziny, uzależnienie od narkotyków lub opiatowych środków przeciwbólowych. I gdy ta tragedia przychodzi, okazuje się też, że na miejscu już nie sposób zarobić na życie, choćby każdy członek rodziny chciał pójść do pracy na dwie zmiany. Nie ma już huty, kopalni, fabryki - można pracować w markecie albo w całodobowej restauracji. Ale ile osób w kilku- czy kilkunastotysięcznym miasteczku może się zatrudnić w marketach bądź knajpach? Czy są tu rasiści? Ci sami ludzie włączają potem telewizor i słyszą, że politycy Partii Demokratycznej i elity medialne mówią dużo o problemach mniejszości, prawach terrorystów osadzonych w Guantanamo i łamaniu praw człowieka w Chinach. Ale nie mówią o nich. Gdy pojawia się temat gospodarki, gadające głowy w telewizorze opowiadają o wolnym handlu i wsparciu dla innowacji, ale nie sposób się dowiedzieć, czy będzie praca dla zwykłych ludzi. I dlaczego wciąż zamykają zakłady na prowincji, przecież ludzie chcą pracować! Co gorsza, z radia i telewizji ci zwykli Amerykanie słyszą, że są rasistami, seksistami, homofobami. Jedyny kanał, gdzie nie czują się poniżani czy pouczani, to prawicowy Fox News i przemówienia konserwatywnych kaznodziejów. Od nich wiele nauczył się też Trump, który w oczach białych wyborców z klasy robotniczej jawi się jako swój. Bo choć opływa w luksusy i żeni się z modelkami, to nigdy nie wmawia im, prostym facetom, że coś jest z nimi nie tak. Ludziom wydaje się, że prezydent i jego partia akceptuje ich takimi, jakimi są - niedoskonałymi. Reporterzy "New York Timesa" dobrze pokazali - choć pewnie nie taki był ich zamiar - skąd może brać się problem. Na miejscu poznają niejakiego Dave'a Mitchka, który choć głosował na Baracka Obamę dwa razy, dziś popiera Trumpa. - Nie jesteś rasistą? - pytają go. - Nie, nie jestem, nienawidzę nadużywania tego słowa, ale mam już w dupie to, że wszyscy chcą mnie tak wyzywać - na wszelkie sposoby zaprzecza Mitchko. Był robotnikiem w fabryce nośników CD i DVD. Stracił zdrowie i pracę, ale po jej utracie nie stać go było nawet na ubezpieczenie zdrowotne dla uboższych, popularnie zwane Obamacare - od nazwiska prezydenta, którego bohater reportażu najpierw poparł, a na końcu nim się rozczarował. - Ale na pewno nie jesteś rasistą ani Trump nie jest rasistą? - drążą dziennikarze. Ciągną tak dobrych kilka minut niezrażeni tym, że ich rozmówca był przecież wyborcą i sympatykiem pierwszego czarnoskórego prezydenta USA. I wyjeżdżają nadal nieprzekonani. Tymczasem Mitchko, wściekły, od wakacji zdążył wraz z rodziną rozdać 26 tys. transparentów i ogrodowych szyldów nawołujących do głosowania na Trumpa. Ucieczka na prawo Historia pana Mitchka ze stanu Pensylwania jest czymś więcej niż anegdotą. Przykład rencisty z klasy robotniczej, który porzucił tradycje głosowania na demokratów, by poprzeć milionera w Białym Domu, pokazuje problem w miniaturze. Ucieczka białych wyborców z klasy robotniczej i przemysłowej do republikanów - partii deregulacji i niskich podatków dla milionerów - rzeczywiście zaczęła się w latach 70. Są nawet tacy, co twierdzą, że potrafią wskazać konkretny dzień i decyzje demokratów, które "na zawsze" oderwały ich od robotników. W skrócie jednak, jakkolwiek by tę historię opowiadać, zaczyna się ona od lęków białych robotników o ich miejsce w społeczeństwie i od skutecznej kampanii prawicy, dążącej do podziału pracującego elektoratu po linii rasy. Richard Nixon straszył pół wieku temu, że protestująca na ulicach lewica, pacyfiści i młode feministki to dzieci z dobrych domów, które chcą podpalić amerykańskie (czytaj: białe) przedmieścia. I że los zwykłego człowieka wcale ich nie obchodzi. Ta kampania okazała się zabójczo skuteczna. Później dwukrotnie jeszcze demokraci Bill Clinton i Barack Obama wygrali, bo udało im się w czasach nadziei na lepsze jutro (w 1992 i 2008 r.) zdobyć wystarczająco dużo poparcia na prowincji. Ale trend istnieje - Hillary Clinton zdobyła mniej głosów białych robotników niż jakikolwiek demokratyczny kandydat po II wojnie światowej. Takich Mitchków jest po prostu więcej. Z biegiem lat ludzie głosujący czasem całymi rodzinami i od pokoleń na demokratów postanowili zarzucić ten zwyczaj. Najczęściej tłumacząc tę decyzję krótkim: They don’t care about us - oni się nami nie przejmują. I dlatego historia Mitchka pokazuje problem - jest białym facetem z postprzemysłowej prowincji i dotknął go kryzys. Bieda w USA wcale nie ma białego koloru - wbrew prawicowej propagandzie o biednych irlandzkich robotnikach i kolorowych "królowych na zasiłku". Jednak o ile afro- i latynoamerykańscy wyborcy utożsamiają poprawę swojego losu z programami społecznymi proponowanymi przez demokratów, o tyle biali robotnicy mają demokratom za złe decyzje, które wyrzuciły ich poza rynek pracy. Co ciekawe, jedni i drudzy mają rację. Polityka społeczna demokratów i duże programy inwestycji publicznych w duchu New Deal czy "wielkiego społeczeństwa" z lat 30. i 60. pomogłyby dziś klasie robotniczej, w szczególności najbiedniejszym czarnoskórym i Latynosom. Białym oczywiście też. Z drugiej strony ci biali uważają, że całe dekady rządów demokratów - wspierania polityki wolnego handlu, przenoszenia miejsc pracy do Chin, budowy "gospodarki opartej na wiedzy" i zgody na likwidowanie przemysłu w imię ekologii i innowacyjności - doprowadziły ich do sytuacji, w której muszą wyciągać rękę po pomoc. Na prowincji biali bardziej widzą swoją nędzę, bo nie ma tam gett czy dużej imigracji, za to często panuje gospodarcza monokultura, której nie ma w miastach obu wybrzeży. Słowem, jak upadnie papiernia albo fabryka śrubek, to podupada całe miasto, bo na jej miejscu nie powstanie już kolejny zakład. Pensylwania właśnie dlatego jest w nadchodzących wyborach kluczowym stanem. To tam - ze względu na elektorski system wyborów i wyrównane szanse obu kandydatów - może się rozstrzygnąć wynik. I właśnie w takich miejscach, gdzie lata podobnej polityki doprowadziły do katastrofy społecznej, biali wyborcy mogą przedłużyć (lub nie) rządy Trumpa. Ale twarde gospodarcze fakty i bolesna prawda o upadku całych regionów wyrażają się najczęściej w języku wściekłości na elity. Z nas tylko się śmieją Mówienie o rasie i kulturze staje się swego rodzaju skrótem do wyrażenia całej masy obaw i frustracji, które niekoniecznie mają podłoże rasowe i kulturowe. Skomplikowane i długotrwałe procesy ekonomiczne i społeczne w wyborczej grze o sumie zerowej rzeczywiście zostają jednak zredukowane do prostych i odwołujących się do emocji haseł. Na pewno nie było tak, że wszyscy robotnicy, którzy zdezerterowali na stronę republikańską, to jawni i ukryci rasiści. Ale nie można również powiedzieć, że próby szczucia białych i niebiałych wyborców przeciw sobie pozostały bez efektu. Dlaczego wobec tego mówimy o grze o sumie zerowej i co to w tym kontekście oznacza? Bo biali wyborcy bez wyższego wykształcenia - grupa, która dała Trumpowi pierwsze zwycięstwo i może dać drugie - uważają nierzadko, że postęp dokonuje się ich kosztem. Że aby zapewnić szacunek, uznanie i równość wszystkim dotychczas dyskryminowanym grupom: gejom i lesbijkom, muzułmanom i imigrantom, kobietom i dziewczynkom, trzeba będzie kogoś pominąć. Można krytykować bezduszny społeczny darwinizm leżący u podstaw tego myślenia, ale faktem jest, że amerykańskie media i elity przedstawiają politykę jako wieczną grę o prestiż, uznanie i uwagę. W tym sensie demokratyczne elity, chcąc dobrze, same dołożyły się do problemu, który dziś potępiają jako falę rasizmu. Dave Mitchko z Pensylwanii, który rozmawia o tym z reporterami "New York Timesa", tłumaczy to następująco: im bardziej ludzie naznaczają go i wytykają jako "rasistę", tym mniej ma ochotę słuchać lewicy w ogóle. "Elegia dla bidoków", autobiografia chłopaka z górniczego regionu Appalachów, który wyrwał się z tego błędnego koła nędzy i wściekłości, była czytelniczym hitem w 2016 r. Na wyciągnięcie z niej lekcji nie było już wtedy czasu. Babcia autora i bohatera książki, J.D. Vance’a, mówi w niej, jak to "nasi" - biali wieśniacy - stali się ostatnią grupą, którą otwarcie można pogardzać i wyśmiewać w mediach. Wielu komentatorów uznało to za najlepszy opis emocji, które pomogły Trumpowi wygrać wybory. Jednak pytanie, co było pierwsze - kwestie kultury, rasy, geografii czy gospodarka - jest już od dawna pozbawione sensu. Jedno wpływa na drugie - wykluczenie ekonomiczne i utrata szans na rynku pracy wzmacnia resentymenty rasowe. Lecz antyelitaryzm i wściekłość na politykę tożsamości wpędzają też białych wyborców w popieranie antypracowniczych postulatów prawicy, która obiecuje obciąć zasiłki "nierobom" i "imigrantom". Lewica z kolei przez ostatnie ponad 20 lat patrzyła na badania demograficzne i zacierała ręce - bardziej "kolorowa" Ameryka, myśleli demokraci, oznacza, że na trwałe zepchną republikanów do narożnika. Nic podobnego się nie stało - po prostu więcej białych zdążyło uciec na prawą stronę, by znów wyrównać tę walkę. Dziś rozstrzyga się ona w miejscach takich jak Pensylwania i jej postprzemysłowe miasteczka. I chodzi o ludzi takich jak Dave Mitchko. To zdaniem obserwatorów najważniejsza kwestia w tych wyborach. Czy biali robotnicy jeszcze do demokratów wrócą, czy równo 50 lat po tym, jak Richard Nixon pierwszy raz wygrał dzięki nim, historia się powtórzy. Jakub Dymek