Wizyta prezydenta Chin w Stanach Zjednoczonych to coś więcej niż dyplomatyczny obowiązek. To prawdziwe wejście smoka, które - choć bez wielkiej pompy - niesie za sobą poważne zmiany. Jak zapowiadał brytyjski dziennik "The Independent", kiedy obaj prezydenci będą ściskać sobie dłonie, nie będzie to tylko kolejne spotkanie pomiędzy głową jednego z najszybciej rozwijających się państw świata i przywódcą wielkiej Ameryki. Chiny rozwijają się w szalonym tempie, wyraźnie zmierzając do przeskoczenia amerykańskiej gospodarki. Według dziennika produkt krajowy Chin zrobi to już w 2045 roku. George W. Bush doskonale wie, co się święci. Mimo to nie daje po sobie poznać, że czuje na plecach oddech chińskiego smoka. Na oficjalne spotkanie obu prezydentów przewidziano jedynie godzinę. Bush może jeszcze tak postępować, jednak już niedługo to Chiny będą dyktować warunki spotkań. Rosnąca potęga Chin zmusza Amerykanów do stawienia czoła faktom, z których wynika, że dni Stanów Zjednoczonych jako największej potęgi ekonomicznej na świecie są policzone. By uciąć wszelkie spekulacje niedowiarków wystarczy wspomnieć, że w liczącym 1,3 mld mieszkańców kraju przez ostatnie 25 lat wzrost gospodarczy rośnie w tempie 9,5 proc. rocznie. W tym samym czasie 400 tys. obywateli Chin przestało żyć poniżej granicy ubóstwa. To Chiny zajmują drugie miejsce na świecie pod względem bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Tylko amerykańskie przedsiębiorstwa zainwestowały tam ponad 50 mld dolarów. W swoim pędzie Chiny prześcignęły Francję i Wielką Brytanię zajmując czwarte miejsce wśród największych gospodarek światowych. Kto by się spodziewał, że dojdzie do tego pod rządami parti komunistycznej, która przekształciła centralnie planowaną gospodarkę w wolny rynek nazywany "socjalizmem z chińską twarzą". Gospodarka to nie wszystko Ale chiński boom gospodarczy to nie jedyne zmartwienie Białego Domu. Taki rozwój Państwa Środka stanowi nie lada wyzwanie dla USA na arenie międzynarodowej. Można pokusić się o twierdzenie, że Chiny są w stanie zagrozić nie tylko politycznej pozycji Ameryki, ale też jej roli międzynarodowego żandarma, choć wydaje się niemożliwym, by Chiny chciały spełniać taką funkcję. Pekin doskonale wie, że ze swoim ogromnym zapotrzebowaniem na energię o wiele bardziej przyczynił się do globalnego wzrostu niż Stany Zjednoczone w ostatnich latach. Wie o tym prezydent Hu Jintao, który w Waszyngtonie chce zwiększyć chiński prestiż i zyskać szacunek. Mimo że to Japonia nadal pozostaje motorem azjatyckiej ekonomii, to jednak nie może się ona pochwalić takimi wskaźnikami wzrostu, jakie co roku rejestruje chińska gospodarka. Według "The Independent", Chiny tym różnią się od Japonii, że skutecznie łączą rozwój ekonomiczny z silną armią. Chińczycy w przeciwieństwie do Japończyków nie są narodem pokonanym, który musiał odradzać się pod amerykańskimi skrzydłami. Chińczycy są dumni i chcą przypominać innym o swoim kulturowym dziedzictwie i osiągnięciach. Potencjał militarny jest jednym z tego przejawów, bo ponad trzy mln żołnierzy pod bronią to dla Chińczyków bez wątpienia powód do dumy. Bush bez strategii Dla Stanów Zjednoczonych problem rosnącej potęgi Chin to przede wszystkim nierównowaga handlowa, która zaczyna przybierać polityczne oblicze. Tanie towary eksportowe z Chin zalewają amerykański rynek, co odbija się na tamtejszym rynku pracy. Do tego dochodzą kwestie ideologiczne. W Chinach nie ma mowy o demokracji. Na każdym kroku łamane są prawa człowieka. Waszyngton źle patrzy na chińskie kontrakty naftowe w podejrzanych państwach Afryki i Azji. Co więcej, "The New York Times" uważa, że kwestia źródeł energii, o które zabiega na całym świecie Państwo Środka, stanowi jeden z najważniejszych punktów amerykańskiej polityki wobec tego kraju. Do tego dochodzi oczywiście związek pomiędzy pozycją Chin i polityką USA w Iraku i Iranie, gdzie Chiny sporo zainwestowały. Wszystko to stawia prezydenta Busha w sytuacji nie do pozazdroszczenia, szczególnie, że według niektórych polityków amerykańskich Biały Dom nie wypracował dotąd konkretnej strategii wobec Pekinu. Z kolei Chińczycy doskonale przygotowali się do wprowadzenia swojego prezydenta na tzw. salony. "The Independent" relacjonuje jak przed podróżą Hu Jintao wypuszczono kilku kluczowych więźniów politycznych, postarano się o poprawę stosunków z Watykanem i nawet wyciągnięto rękę do Tajwanu. Wyrażono też nadzieję, że dalajlama odwiedzi Chiny. Wszystko po to, by choć trochę ograniczyć powszechną krytykę Pekinu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ta zasłona dymna szybko spadnie, szczególnie, że w Państwie Środka sytuacja nadal jest trudna. Wzrost gospodarczy kosztuje. W Chinach znajduje się 16 spośród 20 najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie. 840 tys. ludzi jest zarażonych wirusem HIV, a 17 proc. społeczeństwa musi przeżyć dzień za 1 dolara. Ciekawe jak z tym poradzi sobie chiński smok?