Tomasz Augustyniak, Interia: W czasie pana 70-letniej kariery politycznej świat przeszedł ogromne zmiany. Wiele państw azjatyckich stało się bardziej wpływowych, niż kiedykolwiek w historii. Inne wracają do swojego dawnego mocarstwowego statusu. Co jest kluczem do sukcesu? Mahathir Mohamad, były premier Malezji: - Jako członkowie ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej - przyp. red.) prosperujemy dlatego, że jesteśmy otwarci na handel ze wszystkimi, nie wdajemy się w konflikty i staramy się być neutralni. W każdym razie mogę powiedzieć z pewnością, że tak robi Malezja. W naszym regionie mieszka prawie 700 mln ludzi, to czyni z niego dobry rynek. Za sąsiada mamy Chiny, które liczą ponad dwa razy tyle mieszkańców. Jako narody handlowe także na nie patrzymy przede wszystkim jako na dobry rynek. - Azjatycka postawa od dawna polega na konkurowaniu z Europą i pragnieniu jej dogonienia. Modernizujemy się, naśladując Europejczyków, poprawiając efektywność produkcji dóbr i usług i w ten sposób stajemy się coraz zamożniejsi. Nasze państwa są dziś znacznie bardziej stabilne niż Europa, a w wielu z nich pracownicy są lepiej wyszkoleni i bardziej wydajni od Europejczyków. W oczywisty sposób widać, że Azja nie tylko dogania, ale nawet wyprzedza Zachód. Obserwujemy, że w tym samym czasie inne regiony pogrążają się w chaosie. A zatem przepisem na powiększanie swoich wpływów jest handel i unikanie wchodzenia w otwarte konflikty? - Tak, część naszego sukcesu wynika z odmiennego niż na Zachodzie podejścia do rozwiązywania sporów. Europejczycy wydają się lubić wojny podczas gdy my, Azjaci, unikamy konfrontacji. W ciągu ponad dwóch tysięcy lat europejskiej historii w niemal każdym roku co najmniej jedna para krajów walczyła ze sobą. Gdy podczas II wojny światowej walczyliście z Niemcami, Rosjanie i mocarstwa zachodnie współdziałały, ale gdy tylko pokonaliście III Rzeszę, Zachód uznał Związek Radziecki za swojego nowego wroga. - Dziś Amerykanie nadal wierzą w konieczność posiadania przeciwnika i wskazują palcem Chińczyków. Mało tego! Starają się przekonać nas, Azjatów, że Chiny są i naszym nieprzyjacielem, że musimy się przygotować do walki z nimi. Kraje takie jak Malezja nie mogą sobie pozwolić na walkę z Chinami. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że w odróżnieniu od USA Europa nie widzi w nich adwersarza i próbuje sobie jakoś ułożyć z nimi życie. Azja Południowo-Wschodnia bynajmniej nie jest zaludnioną przez pacyfistów oazą pokoju, jaką pan maluje. Pomijając już wojnę wietnamsko-chińską, ta część świata widziała krwawe rządy Czerwonych Khmerów, separatystyczne powstania w Indonezji, Tajlandii i na Filipinach. A od prawie dwóch lat boryka się ze skutkami przewrotu w Birmie, gdzie junta dopuszcza się zbrodni na własnych obywatelach. - To prawda, tylko że wojna Chin z Wietnamem w żaden sposób nie dotyczyła ASEAN. Wietnam dołączył do nas później. Kiedy nasi członkowie, tak jak dziś Birma, naruszają prawa człowieka, oczywiście zbieramy się i dyskutujemy. To wszystko co możemy zrobić. Nasze umowy co do zasady zabraniają ingerencji w wewnętrzne sprawy sąsiadów. Ale wojen między sobą uniknęliśmy. Order od Putina Skoro rozmawiamy o wojnie i pokoju, wielokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem, nawet dostał pan od niego order. Czy był pan zaskoczony, gdy w 2014 roku zaanektował Krym i doprowadził do rebelii na wschodzie Ukrainy? I gdy w końcu dokonał pełnoskalowej inwazji na ten kraj? - Tak, prawdę mówiąc byłem zdziwiony, bo miałem Putina za racjonalnego polityka. To zrozumiałe, że obawia się o pozycję Rosji, każdy martwi się o swoją ojczyznę. Ale aneksja Krymu nie była właściwym krokiem. Po co powiększać terytorium i dokładać sobie problemów, kiedy już jest się największym krajem na świecie? A medale? Mam ich dużą kolekcję, wręczało mi je bardzo wiele osób. Publicznie potępia pan trwającą wojnę, ale jednocześnie ją usprawiedliwia. Choćby kwestionując zasadność deklaracji Ukrainy o chęci dołączenia do NATO. - Czy naprawdę istniała konieczność, by Ukraina tam wstępowała? Rosjanie nie próbowali wcześniej najeżdżać Ukraińców, przeciwnie, pozwolili im opuścić Związek Radziecki. Mimo to Zachód powtarzał, że Ukraina powinna być częścią NATO. To naruszałoby bezpieczeństwo Rosji i dlatego Putin zareagował ruchem wyprzedzającym, atakiem. - Zachód traktuje Rosjan jako wrogów, w efekcie Rosja i was zaczęła tak traktować. Trwa wyścig zbrojeń, decydentów kusi, żeby przetestować sprzęt nowej generacji, stąd wojny zastępcze takie jak ta i wzrost ryzyka prowokacji. Amerykanie szalenie lubują się w prowokowaniu, także tu, na Dalekim Wschodzie. Na przykład wizyta Nancy Pelosi na Tajwanie (w sierpniu 2022 r. - przyp. red.) nie była konieczna. Doszło do eskalacji, Tajwańczycy muszą przyspieszyć zbrojenia, bo zbroją się też Chiny, a na sprzedaży broni zyskają amerykańskie firmy. Wbrew temu, co pan powiedział, NATO i UE zaczęły mówić o Ukrainie jako o potencjalnym państwie członkowskim dopiero po rosyjskiej napaści, nie przed nią. A Ukraina pozostaje suwerennym państwem. Jeśli władze w Kijowie życzyły sobie zadeklarować chęć wstąpienia do tych organizacji, miały chyba do tego prawo? - Gdyby ukraińscy liderzy uważniej się nad tym zastanowili, doszliby do wniosku, że nie ma takiej potrzeby. Należało wybrać neutralność. Wtedy Putin nie miałby pretekstu do ataku. A więc doradza pan politykę "appeasementu" wobec Rosji? - Kiedy jest się słabym, tak jak na przykład Malezja, nie wolno robić sobie wrogów. Trzeba budować przyjazne relacje ze wszystkimi. W Polsce mamy szczególne historyczne doświadczenia z Rosją. Panowała nad znaczną częścią naszego terytorium przez cały XIX wiek. Później Polska wraz z innymi krajami Europy Środkowej długo pozostawały w sowieckiej strefie wpływów. Dziś te kraje widzą Rosję jako byłe mocarstwo kolonialne próbujące odbudować swoje posiadłości. Czy mamy powody do obaw? - Kiedy Gorbaczow dokonał demontażu Związku Radzieckiego, przyczyniło się to do redukcji napięcia pomiędzy Wschodem i Zachodem. Ale Zachód tego nie docenił. W zamian za wolność, którą Rosja podarowała Polsce, Ukrainie i innym krajom swojego bloku, Amerykanie postanowili wciągnąć te kraje do sojuszu przeciwko niej. Powiedzieć, że Michaił Gorbaczow, liberalizując Związek Radziecki, celowo doprowadził do jego rozpadu i że Rosjanie podarowali komukolwiek wolność, to chyba zbyt duże uproszczenie. - Nie wydaje mi się, żeby to się stało przypadkiem. Gorbaczow to wszystko zaplanował. Gdyby ujawnił swój zamiar wycofania się z republik radzieckich, establishment natychmiast by go usunął. Dlatego ukrywał swoje intencje dopóki nie znalazł się na samym szczycie. Dopiero wtedy ogłosił pierestrojkę i inne działania - i przeprowadził demontaż. Nie wiem, jak długo to planował, ale planował z pewnością. To nie mogło być tak, że został prezydentem ZSRR i dopiero wtedy przyszedł mu do głowy taki pomysł. Czy kraje środkowej i wschodniej Europy mają powody do obaw, że ponownie znajdą się w orbicie Moskwy? - Nie, myślę, że przede wszystkim nie mogą prowokować. Pozostawały pod wpływem Związku Radzieckiego przez długi czas, więc wiedzą, jak wojowniczy Rosjanie potrafią być. Gdy Rosjanie przyznali im wolność, powinny były podziękować, pozostać w przyjaznych stosunkach z Rosją i zbudować dobre relacje z Zachodem. Chce pan powiedzieć, że Polska powinna być wdzięczna Rosji, że ta rzekomo pozwoliła jej opuścić swoją strefę wpływów? - A Polska nie jest wdzięczna? Nie wydaje mi się, żeby polskie elity ani ktokolwiek w Polsce widział to w taki sposób. - No tak, macie prawo być rozgniewani. Ale my, jako dyplomaci, musimy myśleć inaczej, brać pod uwagę konsekwencje. Które są takie, że poziom życia w Europie Środkowej wzrósł po upadku bloku wschodniego i jest dziś znacznie wyższy, niż w Rosji. Ludzie więcej zarabiają, korzystają z lepszej infrastruktury, wyższy jest PKB na głowę mieszkańca. To również dlatego nie tęsknimy za rosyjskimi rządami. - Rosja to duży kraj, o trudnych warunkach klimatycznych. Koszty infrastruktury są tam znacznie wyższe niż w Europie. Niełatwo jest zbudować linię kolejową o długości ponad 9 tys. kilometrów. Poza tym Rosjanie dopiero uczą się rozwoju, bo w przeszłości skupiali się na utrzymaniu silnej władzy centralnej: carów albo dyktatorów. Ich elity nie przywykły do służenia ludziom. Potrzebują czasu, by zmienić swoje nastawienie. Jak dużo czasu potrzebują? Setki lat? - Tak, może nawet stulecia. W listopadzie sąd w Holandii skazał zaocznie na dożywocie dwóch Rosjan i prorosyjskiego separatystę, uznanych za winnych udziału w zestrzeleniu samolotu Malaysia Airlines w 2014 roku. Nad wschodnią Ukrainą zginęło prawie trzysta osób, w tym 43 malezyjskich obywateli. Śledztwo wykazało, że strzelano rosyjskimi rakietami, z należącej do Rosji wyrzutni. - Chciałbym tu przypomnieć o innym wydarzeniu. Wiele lat wcześniej załoga amerykańskiego okrętu wojennego też zestrzeliła samolot pasażerski. Mówimy tu o ludziach zdyscyplinowanych, świetnie wyszkolonych, którzy powinni wiedzieć, co obierają za cel. Mimo że w dzisiejszych czasach identyfikacja samolotu jest prosta, ci świetnie wyszkoleni ludzie podjęli decyzję o zestrzeleniu cywilnego odrzutowca. Z kolei w miejscu i czasie, gdy strącono malezyjski samolot nie walczyła żadna regularna armia, tylko niedoświadczeni rosyjskojęzyczni ochotnicy. Nie myśleli o konsekwencjach. Wspomniał pan o incydencie z irańskim samolotem zestrzelonym w 1988 roku nad Zatoką Perską. Różnica polega między innymi na tym, że Amerykanie wypłacili odszkodowania liczone w dziesiątkach milionów dolarów. W przypadku lotu MH17 tak się nie stało. - Po amerykańsko-irańskim incydencie było dokładnie wiadomo, kto strzelał, więc łatwo było wskazać winnych i wypłacić odszkodowanie. Tutaj mamy do czynienia z osobami mieszkającymi teraz w Rosji. Nawet jeśli uda się je ukarać, komu nakazać wypłatę odszkodowania? Na tamtych terenach nie funkcjonował przecież żaden międzynarodowo uznany rząd. Pięć lat po tej tragedii powiedział pan, że z Rosji robi się w tej sprawie kozła ofiarnego. Co dziś sądzi pan o śledztwie i jego konkluzji, że Rosjanie ponoszą winę, że mieli kontrolę nad separatystami? - Ciężar dowodu ciąży na krajach, których obywatele stracili życie: głównie na Holandii, Australii, także na Malezji. Nie wiem, w jaki sposób śledczy doszli do wniosku o winie Rosji. Można zidentyfikować rodzaj broni, ale strzelają przecież konkretni ludzie. Do incydentu doszło na terytorium Ukrainy, gdzie etniczni Rosjanie walczyli o utworzenie osobnej republiki. Ale nie da się udowodnić, że stoi za tym Rosja. To domniemanie, ale jakie są dowody? Wśród dowodów są na przykład nagrania przechwyconych rozmów telefonicznych między prorosyjskimi rebeliantami. - Nie wiem, kto uzyskał te nagrania ani od kogo. Należałoby powołać międzynarodowy trybunał, gdzie zasiedliby przedstawiciele kilku krajów, których obywatele nie byli bezpośrednio zaangażowani. Postulowaliśmy to, niestety Rosja się nie zgodziła. Mimo to jest pan dla niej bardzo łaskawy. Kraje Azji Południowo-Wschodniej będą sprzyjały w takich sprawach władzom na Kremlu? - Nie opowiadamy się po stronie Rosji, kiedy jest agresywna. Jesteśmy przeciwni wojnie, zabijaniu i uważamy że to nie jest właściwa, cywilizowana droga rozwiązywania konfliktów. Ale nie są nią także sankcje. Te, które Zachód nałożył na Rosję, bardziej odczuwają dziś Europejczycy niż Rosjanie, którzy od zawsze żyją w biednym kraju i są przyzwyczajeni, że posiadają niewiele. Gdyby europejscy liderzy dobrze się zastanowili, nie byliby tak skorzy do dołączania do amerykańskich sankcji. Uważam, że zawsze trzeba negocjować, a kiedy to niemożliwe, należy zwrócić się do międzynarodowego sądu. W czerwcu prezydent Indonezji Joko Widodo pociągiem z Polski dotarł do Kijowa, stamtąd poleciał do Moskwy. Deklarował pomoc w negocjacjach, które miał później ułatwić szczyt G20 na Bali. Do rozmów jednak nie doszło. Jak pan ocenia indonezyjskie próby mediacji między Rosją a Ukrainą? - To dobrze, że Indonezja podjęła taką próbę. Każdy, kto przyczyni się do zakończenia walk, zrobi wspaniałą rzecz. Ale w tym momencie ani Ukraina ani Rosja nie są gotowe na żadne ustępstwa, które mogłyby doprowadzić do porozumienia. Nie tylko Indonezja, ale nikt na świecie nie zdołał ich do tego namówić. Uważam tę postawę za rodzaj europejskiego szaleństwa. Europejczycy wiecznie przygotowują się do wojny, nigdy do pokoju. Negocjacje z Chinami W mijającym roku chiński przywódca Xi Jinping scementował swoją władzę i w praktyce może rządzić tak długo, jak zechce. Chiny przechodzą wprawdzie problemy gospodarcze, mierzą się nawet z protestami, ale wciąż mogą stać się największą gospodarką świata. Jak widzi pan ich rolę w najbliższych latach? - Chińczycy już dość dawno ogłosili swoją strategię: Inicjatywę Pasa i Szlaku (BRI). Nie uważam tego za szczególnie agresywne, martwi mnie raczej opozycja Amerykanów, którzy robią wszystko, by powstrzymać ten projekt. To przecież Ameryka nałożyła na Chiny sankcje, nie odwrotnie. Zresztą dlaczego to USA, a nie Chiny miałyby mieć prawo do rządów nad światem? Z naszej perspektywy najlepiej by było, gdyby wszyscy zaakceptowali wielobiegunowy układ sił i jak najszybciej zakończyli te zawody między sobą, bo one przysparzają wielu problemów. W ubiegłym roku chińskie samoloty naruszyły przestrzeń powietrzną Malezji u wybrzeży Borneo, nad Morzem Południowochińskim. Lotnictwo to potępiło, ale malezyjscy dyplomaci są w takich przypadkach niezwykle powściągliwi, choć wtargnięcia chińskich statków i okrętów są na porządku dziennym. Malezja nie za słabo zabiega o swoje interesy? - Chiny twierdzą, że Morze Południowochińskie należy im się w całości za sprawą samej swojej nazwy. Międzynarodowe konwencje przyznają innym leżącym nad nim krajom prawo do wód terytorialnych i wyłącznych stref ekonomicznych. Tylko że w praktyce są to kraje o wiele słabsze od Chin. Musimy więc przede wszystkim robić użytek z dyplomatów: negocjować, słać noty, wnosić skargi. Przeciwko mocarstwu, jakim są Chiny, nie będziemy wysyłać okrętów, jak to robią Stany Zjednoczone. To nie ma szans powodzenia. - Proszę zresztą zwrócić uwagę: w południowej części tego morza Malezja zbudowała kilka sztucznych wysp. Mamy tam hotel, pas startowy, stację radiolokacyjną, trochę infrastruktury bezpieczeństwa i żołnierzy. Chiny nigdy nie zgłaszały obiekcji, nie najechały nas ani nie zrobiły nic, by zmusić nas do opuszczenia tych miejsc. Jeśli pewnego dnia szef malezyjskiego MSZ usłyszy od chińskiego ambasadora, że ma oddać wyspy i pola naftowe, Malezja na to przystanie? - To podchwytliwe pytanie. Stawia mnie w niezręcznej sytuacji, bo żadna odpowiedź nie byłaby właściwa. Nie wierzę, by kiedykolwiek doszło do takiego żądania. Wie pan, co się stanie w rzeczywistości? Będziemy podtrzymywali rozmowy i starali się utrzymać dobre relacje. Dlaczego Malezyjczycy mieliby deklarować, co zrobią w teoretycznej sytuacji, gdy Chiny będą im zagrażały? To nonsens. Jestem przekonany, że bez względu na to, kto będzie kierował rządem, Malezja pozostanie państwem neutralnym. - Chiny to ogromny rynek, nie mamy innego wyjścia jak z nimi handlować i robić interesy, więc do pewnego stopnia musimy się dostosować do ich potrzeb. Stany Zjednoczone i Unia Europejska powinny nas w tym naśladować. Kiedy mocarstwa rosną w siłę, zaczynają propagować na zewnątrz swoje wartości, kulturę i styl rządów. Czy sąsiadujące z Chinami kraje Azji będą się mogły swobodnie rozwijać w bardziej chińskim świecie? - Cóż, przez prawie 150 lat byliśmy brytyjską kolonią. Przystosowaliśmy się do sytuacji i w pewnym stopniu na tym zyskaliśmy: mamy na przykład dobry system rządów i powszechną znajomość języka angielskiego. Do chińskiego świata też potrafilibyśmy się dostosować. - Malajowie żyją blisko z Chińczykami od ponad dwóch tysięcy lat, gdy za czasów dynastii Han Chiny uważały się za centrum świata. Z łatwością mogli podbić istniejące tu malajskie królestwa, ale nigdy do tego nie doszło. Dziś jedna czwarta naszej ludności ma chińskie korzenie, ta grupa mogłaby doskonale posłużyć za piątą kolumnę, a jednak Chiny nas nie skolonizowały. A ludzie Zachodu? Portugalczycy przypłynęli tu w 1509 roku. Dwa lata później wrócili i zagarnęli naszą ziemię. Po nich pojawili się Holendrzy i Brytyjczycy, którzy też nas podbili. Mamy powody, żeby bardziej obawiać się Zachodu niż Chin. Ja? Dyktatorem? W latach 1981-2003, gdy był pan premierem, za kratki trafiły bez procesu setki pana przeciwników, a pana samego oskarżano o autorytaryzm. Istnieją wstrząsające relacje o torturach osób arbitralnie aresztowanych na mocy Aktu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ISA). - Nigdy nie zleciłem stosowania tortur i nie jestem za nie odpowiedzialny! A czy byłem dyktatorem? Który dyktator w historii oddał władzę? Mussolini? Hitler? Franco? Ja podałem się do dymisji, bo mam czyste sumienie i niczego nie muszę się obawiać. Gdybym zrobił coś złego i bał się odwetu, nie zrezygnowałbym, a teraz nie jeździłbym na spotkania z ludźmi w całym kraju. W czasie, kiedy byłem premierem, gdy ktoś łamał prawo, trafiał przed sąd. Nie, jeśli był aresztowany na mocy ISA. Żałuje pan, że przez ponad 20 lat rządów nie doprowadził do jego uchylenia? - Tę ustawę wprowadzono w 1960 roku. Za mojego urzędowania zatrzymano bardzo niewiele osób, a pierwszą rzeczą którą zrobiłem po przejęciu władzy, było wypuszczenie na wolność 21 uwięzionych bez procesu polityków. Chciałem znieść ISA, ale ludzie, którzy wprowadzali to prawo w życie, tłumaczyli, że czas jeszcze do tego nie dojrzał, że w kraju nadal istnieją napięcia i zagrożenie działalnością grup zbrojnych. Musiałem się stosować do rad, które mi dawano. - Zadzwoniłem kiedyś na policję i poprosiłem, żeby nie aresztowali więcej ludzi, nie używali kajdanek. Ale zgodnie z przepisami mieli do tego prawo. Rząd, który przejął po mnie władzę, zniósł ten akt, ale wprowadził na jego miejsce jeszcze gorszą ustawę, dającą premierowi wolną rękę przy zatrzymywaniu i aresztowaniach. Wcześniej były pewne bariery, procedury, do których należało się stosować. Czy w przyszłości azjatyckie kraje będą ewoluowały w stronę autorytaryzmu czy raczej wzmacniały mechanizmy gwarantujące zachowanie równowagi między ośrodkami władzy, swobody obywatelskie i poszanowanie praw mniejszości - to wszystko, co na Zachodzie uważamy za liberalną demokrację? - Zachodowi radziłbym, żeby nie uczył demokracji innych, skoro sam nie jest zbyt demokratyczny. Wystarczy spojrzeć na Amerykę, gdzie przegrany kandydat na prezydenta wysyła tłum agresywnych ludzi, żeby powstrzymać przekazanie władzy zwycięzcy! Sugeruje pan, że skoro w niektórych krajach systemy polityczne nie działają idealnie, to przed demokracją nie ma przyszłości? - Demokracja to w pewnym sensie najlepszy system rządów, jaki pojawił się dotąd na świecie. Ale, podobnie jak wolność, nie jest absolutna. Potrzebne są prawa, zasady i ograniczenia. Nowy światowy porządek Jak będzie wyglądała przyszłość współpracy międzynarodowej w XXI wieku? Nie pytałbym o to innego polityka, ale myślę, że akurat pan ma wszelkie kwalifikacje, aby spróbować przewidzieć, co stanie się ze światem w następnych kilkudziesięciu latach. - Przede wszystkim spodziewam się, że upadek Zachodu będzie trwał. Zachód utracił swoją pozycję i nie potrafi się przystosować do nowej sytuacji. Z jednej strony oburza go fakt, że nie rządzi już światem, z drugiej działania państw zachodnich są odwrotnością tego, co służyłoby ich interesom. Choćby ta wojna zastępcza z Rosją. - Chiny będą odgrywały coraz większą rolę i wszyscy będą musieli nauczyć się z tym żyć. W Azji istnieją na szczęście jeszcze inne silne kraje, takie jak Indie, Japonia i Indonezja, które w pewnym stopniu zapewnią w naszym regionie przeciwwagę. Kto może zastąpić Zachód na globalnej scenie, jeśli ten rzeczywiście będzie tracił na znaczeniu? Które mocarstwa poza Chinami będą grały pierwsze skrzypce? - Bardziej niż o tym, kto zastąpi Zachód wolę myśleć o równości między państwami, bo to od niej zależy, czy rozwiążemy problemy, z którymi mierzymy się jako ludzkość. Konieczna jest jak najszybsza reforma ONZ. W organizacji, która powinna zarządzać światem dominuje pięć krajów, które 80 lat temu wygrały wojnę. Jak długo chcą korzystać z tego przywileju? Postulujemy lepsze Narody Zjednoczone, bez prawa weta i bez wszechwładzy kilku mocarstw, które dużo mówią o demokracji i równości, podczas gdy na świecie bardzo jej brakuje. ----- Mahathir bin Mohamad (ur. 1925) - jeden z najważniejszych azjatyckich liderów przełomu stuleci, przez blisko 25 lat premier Malezji, uważany za ojca tamtejszego cudu gospodarczego. W 1996 roku przekonywał w Waszyngtonie o uniwersalności azjatyckich wartości i wezwał cywilizacje do wzajemnego czerpania ze swoich kultur. Aktywnie działa na forach państw muzułmańskich. W 2018 r., w wieku 93 lat, ponownie stanął na czele rządu, odsunąwszy od władzy skorumpowaną ekipę Najiba Razaka. Dwa lata później podał się do dymisji. Do listopada 2022 r. zasiadał w parlamencie. Pozostaje aktywnym komentatorem spraw azjatyckich i globalnych. Tomasz Augustyniak (ur. 1986) - korespondent polskich i międzynarodowych mediów w Azji Południowo-Wschodniej. Mieszkał w Indiach, na Sri Lance, w Malezji i Tajlandii. Publikował m.in. w "Tygodniku Powszechnym", portalach Al Jazeera, Quartz i Wirtualnej Polsce oraz dzienniku "The Times of India", współpracował też z Polską Agencją Prasową. Stypendysta w Reuters Institute for the Study of Journalism na Uniwersytecie Oksfordzkim.