Saeed Amen to brytyjski finansista - założyciel firmy doradczej Cuemacro i współzałożyciel think tanku Thalesians. W Lehman Brothers zajmował się analizą rynku walut. W londyńskim oddziale banku pracował do samego końca. Już po wszystkim, aby odreagować, napisał książkę o... handlu w czasach starożytnych ("Trading Thalesians: What the Ancient World Can Teach Us about Trading Today"). Michał Michalak, Interia: Kiedy uświadomił pan sobie, że to już koniec? Saeed Amen: - Była mniej więcej szósta rano (czasu londyńskiego) w poniedziałek 15 września, gdy na Reutersie zobaczyłem oficjalny komunikat o bankructwie Lehman Brothers. Jednak już wcześniej wiedzieliśmy, że tak to się skończy. Ile wcześniej? - Mniej więcej tydzień. Weekend poprzedzający 15 września był już tylko odliczaniem. Jak wyglądał ten sądny dzień? - Z samego rana szef wezwał cały nasz dział - było to 10-15 osób - i oznajmił, że Lehman ogłosił bankructwo. Choć już o tym wiedzieliśmy, i choć się tego spodziewaliśmy, to jednak stanięcie w obliczu tego faktu wywołało pewien szok. Po 15 września przychodziliśmy jeszcze do pracy, ale głównie po to, żeby szukać sobie nowej. Kiedy pojawiły się pierwsze sygnały, że coś jest nie tak? - Latem 2007 rynki zaczęły się zachowywać bardzo nerwowo. Pamiętam, że mieliśmy w Lehmanie dużą, wewnętrzną konferencję. Menedżment ogłosił wówczas, że stara się pozyskać finansowanie na najbliższy rok funkcjonowania. Wtedy pracownicy po raz pierwszy zdali sobie sprawę, że nie jest zbyt dobrze. Ale nikomu nawet nie przemknęło przez myśl, że Lehman może zbankrutować. A później? - Kiedy na kilka tygodni przed 15 września Lehman szukał pomocy, wszyscy mieliśmy na uwadze to, że w marcu 2008 r. udało się uratować bank Bear Stearns (został przejęty przez JPMorgan Chase - przyp. red.). W pewnym momencie stało się jednak jasne, że żaden bank nie ma zamiaru ratować czy przejąć Lehmana. Jaki był styl zarządzania w Lehmanie? Czymś się szczególnie wyróżniał? - Jeśli mówimy o mojej działce, czyli rynku wymiany walut, to wszystko było w porządku. O ironio, nasz dział do ostatniego dnia przynosił zyski. Natomiast ewidentnie coś było nie tak na poziomie zarządu, który nie do końca zdawał sobie sprawę, co się pod nim dzieje. Jak to nie zdawał sobie sprawy? - OK, ujmijmy to tak: to była odpowiedzialność ludzi z zarządu. Niektóre gałęzie banku podejmowały zbyt duże ryzyko, zwłaszcza na rynku kredytów hipotecznych. Kiedy ceny nieruchomości zaczęły spadać, nagle okazało się, że bank ma śmieciowe aktywa. Ocena ryzyka to odpowiedzialność menedżmentu i tu zawiedli na całej linii. Co w Lehmanie mówiło się o prezesie Dicku Fuldzie? - Trzeba pamiętać, że dołączył do Lehmana w 1969 roku i odniósł wiele sukcesów. Lehman za jego prezesury stał się jednym z najpotężniejszych graczy. Z powodzeniem przeprowadził bank przez rosyjski kryzys w 1998 roku, wcześniej udało mu się sfinalizować skomplikowaną operacją odłączenia Lehmana od American Express. Styl zarządzania Fulda długo przynosił dobre efekty, ale niekoniecznie sprawdził się w latach bezpośrednio poprzedzających upadek. Kiedy handlujesz takimi instrumentami finansowymi jako CDO (Collateralised Debt Obligation - papiery wartościowe, których zabezpieczeniem były kredyty hipoteczne - przyp. red.), musisz rozumieć, z czym to się wiąże. Bankructwo pokazało, że nadzór i zarządzenie ryzykiem całkowicie zawiodły. Czy pracownicy Lehmana wiedzieli, że CDO są toksyczne? Rozmawialiście o tym między sobą? - Nie było zagorzałych dyskusji na ten temat. Ale latem 2007 roku dla wszystkich stało się jasne, że wystawiliśmy się na ogromne ryzyko. Nie byłem jednak świadomy skali tego zjawiska, między innymi dlatego, że nie była to moja specjalizacja. Czy w Lehmanie panowała "kultura chciwości"? Dążenie do zysku za wszelką cenę? - Na pewno za bardzo koncentrowano się na krótkookresowych skutkach. Kiedy sprzedajesz takie instrumenty jak CDO, one na długo trafiają do ksiąg banku. O tym w ogóle nie myślano. Liczyło się tylko to, by sprzedać ich jak najwięcej i tworzyć coraz to nowe instrumenty. Gdy ustalasz regułę: im więcej sprzedanych obligacji, tym wyższa premia, nie ma w tym równaniu miejsca na kumulujące się w dłuższej perspektywie ryzyko po stronie banku. Na czym polegała pana praca w Lehmanie? - Pracowałem w departamencie wymiany międzynarodowej. Moim zadaniem była statystyczna analiza rynków walutowych po to, żeby przewidzieć przyszłe zachowania inwestorów. Oczekiwano ode mnie pomysłów na to, jak inwestować w waluty. Wymagało to równocześnie obserwowania innych obszarów np. kredytów czy obligacji i ustalenia, jak wpływają one na kursy walut. Z czasem nasz mały dział znacząco się rozrósł. Jak dostał pan tę posadę? - Studiowałem wówczas na uniwersytecie i wysłałem CV. Przeszedłem kilka rund rozmów kwalifikacyjnych. Pamiętam, że aplikowałem do kilku dużych banków. Miałem wybór, czy pójść do Lehmana czy chodzić dalej na rozmowy. Zdecydowałem się na Lehmana. Po kilku tygodniach szkoleń i rotacji dostałem posadę jako analityk rynku walut. Dobrze płacili? - Dokładnej kwoty w tej chwili nie pamiętam, ale bez dwóch zdań była to bardzo dobrze płatna praca. Nie zarabiałem jednak milionów, jak niektórzy koledzy. Po tych dziesięciu latach jedno się nie zmieniło - w sektorze bankowym nadal zarabia się dużo więcej niż w innych branżach. Przyzwolenie na bankructwo Lehmana ze strony amerykańskiego Departamentu Skarbu było pana zdaniem dobrą decyzją? - Z jednej strony rozumiem podatników, którzy nie chcieli łożyć na koło ratunkowe dla prezesów Lehmana. To w końcu prywatny biznes, a zarządzający powinni ponosić konsekwencje podejmowanego ryzyka. Z drugiej strony nie wiemy, czy gospodarka zachowałaby się tak samo, gdyby Lehman jednak był ratowany. Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć. Tym bardziej, że jako były pracownik Lehmana mogę być stronniczy, bo przecież miałem osobisty interes w tym, żeby Lehman przetrwał. Uważam jednak, że "bailout" banków (gigantyczny pakiet pomocowy uchwalony przez Kongres - przyp. red.) uratował ten sektor i że bez tego ruchu kryzys byłby jeszcze głębszy. Bankierzy, którzy zrujnowali nie tylko swoje firmy, ale i całą gospodarkę, nie ponieśli żadnych konsekwencji swojego ryzykanctwa oraz wykazanych choćby przez senacką komisję w USA oszustw i manipulacji. Odeszli z gigantycznymi odprawami i zachowali swoje majątki. Zgodzi się pan, że opinia publiczna ma prawo być wściekła? - Oczywiście, rozumiem takie stanowisko. Podatnicy ciężko i uczciwie pracują na swoje pensje, a później słyszą, że mają jeszcze ratować bankierów. Podziela pan ten gniew? - Uważam, że ratowanie banków, z wszystkimi tego konsekwencjami, było mniejszym złem. Gdyby nie było "bailoutu", zawaliłby się system bankowy, a co za tym idzie na przykład wszyscy straciliby swoje oszczędności. Tylko co z tymi konsekwencjami wobec architektów kryzysu? - Nie zgodzę się do końca, że ludzie związani z bankami nie odczuli kryzysu w swoich kieszeniach. Ci, którzy posiadali znaczną liczbę akcji banków, stracili wiele. Akcje Lehmana, przypomnijmy, spadły do zera. Więc jakieś konsekwencje finansowe były. Ale w pełni rozumiem oburzonych. Mam nadzieję, że silniejsze regulacje zapobiegną takim sytuacjom w przyszłości. Wierzy pan, że tak będzie? - Kryzysów na pewno nie wyeliminujemy, ale możemy sprawić, że ich skutki będą łagodniejsze. Czy banki są dziś bardziej ostrożne? - Tak. Z dwóch powodów. Po pierwsze za sprawą nowych, pokryzysowych regulacji, np. dotyczących tego, ile banki mogą pożyczać pieniędzy. Po drugie banki wydają dziś znacznie więcej na kwestie związane z zarządzaniem ryzykiem. W tych działach pracuje obecnie znacznie więcej osób. Dziesięć lat temu opuszczał pan londyńskie biuro Lehman Brothers ze swoimi rzeczami w pudełku i co pan sobie myślał? - Mój ostatni dzień w Lehmanie wypadł 30 września. Na pewno czułem smutek z powodu tego, co się stało. Lehman Brothers był kiedyś wielką, wspaniałą instytucją. Popełniono wiele błędów. Smutek, tak. Ale znów - nie mogę się skarżyć. Poznałem tam wielu przyjaciół. Bankructwo Lehmana miało znacznie gorszy wpływ na miliony osób niż na mnie osobiście. Czytaj więcej na temat kryzysu z 2008 roku: 10 lat kryzysu. Powracająca melodia Skąd nadejdzie kolejny kryzys? Dokarmianie potwora. Komentarz