Poranne godziny szczytu we Lwowie nie są łatwe. Te same wąskie, brukowane uliczki, które wzbudzają zachwyt odwiedzających miasto turystów, są zmorą dla kierowców, przeciskających się między secesyjnymi kamienicami. Zarówno elektryczne tesle jak i łady pamiętające Gorbaczowa mają problem z poruszaniem się po zaśnieżonym, oblodzonym, pagórkowatym terenie. Koła buksują po śliskiej kostce, czas mija, Lwów jest coraz bardziej zakorkowany. Irytacja kierowców uwalnia się w dźwięku klaksonów i całej palety najwymyślniejszych ukraińskich wulgaryzmów. Jest jednak miejsce, które emanuje spokojem. Spokojem nie do zniesienia, który jest taką samą udręką jak pośpiech. Na poboczu jednej z ulic w dzielnicy Pohuljanka stoi kilka ciężarówek na polskich numerach rejestracyjnych. Tu spotykam Michała i Damiana. Oni nigdzie nie jadą, chociaż bardzo by chcieli. CZYTAJ WIĘCEJ: Zwrot ws. polsko-ukraińskiej granicy. Minister o "pierwszym punkcie" - Od 12 dni tu stoimy. Te naczepy to dla nas nie tylko samochody. To nasze miejsce pracy, a także drugi dom. A teraz to nawet pierwszy - mówi z przekąsem Michał, a Damian mu przytakuje, chroniąc ręce w kieszeniach przed siarczystym mrozem. Obaj są z okolic Międzyrzeca Podlaskiego i prowadzą własne, jednoosobowe firmy transportowe. Od kilku lat wożą towary na Wschód. Spotkali się przypadkiem na trasie i stwierdzili, że razem będzie im raźniej przetrwać ten ciężki dla polskich kierowców czas. Bo chociaż, jak sami mówią, to zawsze była trudna i specyficzna praca, to sytuacja, do jakiej doszło w ciągu ostatniego półrocza, doprowadziła branżę na skraj wytrzymałości, a w efekcie do strajku. Zarówno Michał jak i Damian popierają przewoźników blokujących przejścia graniczne. Zachód otwarty dla Ukraińców. "Nie mamy szans" - Po tym jak Bruksela zniosła ograniczenia dla ukraińskich przewoźników, każdy, kto żyw i ma odpowiednie prawo jazdy, wziął TIR-a i pognał na Zachód, żeby oferować usługi transportowe. Ale przepustowość granicy została taka sama, więc nie było siły, żeby to się nie nagromadziło. Wcześniej tamę dla Ukraińców stanowił unijny system zezwoleń. Teraz, gdy tego zabrakło, rynek zalała fala ciężarówek. A my w tej fali utonęliśmy. Nie mamy szansy z nimi konkurować - tłumaczy Michał, który będąc sam sobie szefem, dobitnie odczuł tę zmianę we własnej kieszeni. - Ich usługi są o wiele tańsze. Po pierwsze, ukraińscy kierowcy jeżdżą za takie stawki, że dla nas byłoby to zupełnie nieopłacalne. Po drugie, mają tańsze paliwo. Po trzecie, ich auta nie muszą spełniać takich wymogów jak nasze. Ale dla klienta ważne jest to, że jeżdżą i mogą zrobić to samo co my za mniejsze pieniądze. Jakim kosztem i na jakich warunkach? A co to klienta obchodzi? Ważne, że zrobione - dodaje Damian. Robi się chłodniej i śnieg pada coraz mocniej, więc kierowca zaprasza do kabiny swojej ciężarówki. Przy wejściu trzeba zdjąć buty, w środku jest ciepło, czysto i przytulnie. Za skórzanymi, wygodnymi siedzeniami znajdują się dwie szerokie półki, dolna to pościelone łóżko, górna pełni funkcję szafy. Jest też czajnik, odkurzacz, lodówka i mikrofalówka. Wszystko na powierzchni dwóch metrów kwadratowych. W środku rzeczywiście jest prawie jak w domu. Prawie, bo nie ma rodziny, z którą kontakt ogranicza się do telefonu i laptopa. Kiedy parzy się herbata, Michał na kamerce dzwoni do Międzyrzeca, gdzie czekają na niego żona i dwoje małych dzieci. Kobieta pracuje w ochronie zdrowia, akurat ma przerwę między przyjmowaniem pacjentów. CZYTAJ WIĘCEJ: Ukraina oskarża polskich przewoźników. "Chcą nas zdyskredytować" - Muszę dzisiaj się spieszyć ze wszystkim, żeby zdążyć na 16 zawieźć dzieci na piłkę. Już narysowały list do świętego Mikołaja, wiesz? Powiem ci, że trudny orzech do zgryzienia będzie w tym roku z prezentami - mówi przez telefon żona i zaraz dodaje z uśmiechem: "przydałbyś się, zaraz drewno w kominku się skończy". - Nasze rodziny wiedzą, jaką mamy pracę, ale i tak się o nas martwią. Dni poza domem to w tej robocie norma, ale odkąd to się zmieniło na tygodnie beznadziejnego czekania, gapienia się w komórkę i odświeżania aplikacji co pięć minut, to już przesada. Moja narzeczona mówi, że następnym razem to już mnie do Ukrainy nie puści. Przynajmniej dopóki nie zrobią z tym porządku - mówi Damian i pokazuje wspomnianą aplikację, która według naszych rozmówców jest drugim, po decyzji Brukseli czynnikiem, który sprawił, że utknęli na tak długi czas na Wschodzie. Kierowcy skarżą się na agresję. "Nie pchamy się pod granicę" - Żeby uporządkować granicę i uniknąć wielokilometrowych kolejek tirów wzdłuż jezdni, ukraińskie władze wymyśliły system e-kolejki. Zamiast, jak to było wcześniej, "na czuja" albo z wiadomości od innych kierowców, wybierać przejście graniczne i stać fizycznie gdzieś w polu, włączasz aplikację. Tam widzisz, gdzie jest jaki czas oczekiwania i wpisujesz się w kolejkę. Aplikacja wyznacza dokładną datę i godzinę, kiedy masz stawić się pod szlabanem, a ty w tym czasie możesz być gdzie chcesz - nad jeziorem, w hotelu i tam spokojnie czekać. Teoretycznie? Bajka. Gdyby ten system był użytkowany uczciwie, to sam bym go popierał - opowiada Michał. - Ale w praktyce jest tak, że Polscy kierowcy są w tej aplikacji w nieskończoność spychani na późniejsze terminy. Ktoś przy tym coś kombinuje i nagle widzisz w telefonie, że przed tobą, ni stąd, ni zowąd pojawia się jakiś ukraiński samochód. Potem drugi, trzeci, czwarty, aż wyjazd się opóźnia najpierw o godziny, potem nawet o całe dni. Niektórzy ukraińscy kierowcy, których spotykamy na parkingach, śmieją nam się w twarz i mówią: "my po naszej stronie stać w kolejkach na pewno nie będziemy" - dodaje. Jak podkreśla, "to nie są kierowcy, którzy pracują tylko na siebie, jak my". - To pracownicy wielkich firm, które najprawdopodobniej mają wpływ na administrujących programem. Bo jak pójdziesz do celnika na skargę, on ci się zasłoni tabletem i powie, że on puszcza te auta, których numery rejestracyjne wyświetla mu aplikacja. I on na to wpływu nie ma. Rozmowa skończona, a ty dalej gapisz się w telefon, mając nadzieję, że cię znowu nie przesuną - żali się Michał, który dodaje, że ten problem to wierzchołek góry lodowej. Do tego ma dochodzić fałszowanie ze strony ukraińskiej dokumentów o przewozie pomocy humanitarnej i wojskowej (te auta przekraczają granicę bez kolejki), wciąż obecne na Wschodzie łapówkarstwo oraz coraz częstsza agresja ze strony Ukraińców wobec polskich kierowców. CZYTAJ WIĘCEJ: "Wróci po więcej". Brytyjski minister wskazał plan Władimira Putina - Słyszeliśmy już o przypadkach, że na przygranicznym parkingu komuś przebito opony albo potłuczono szyby w aucie. Atmosfera jest napięta, te pozytywne uczucia, jakie były między Polakami a Ukraińcami po wybuchu wojny, już zniknęły. Teraz są oskarżenia, że ci co protestują, są opłacani przez Putina - mówi Damian. - Dlatego my nie pchamy się pod granicę, wolimy czekać tutaj, we Lwowie. Tu jest bezpieczniej, jest oświetlenie, kręcą się ludzie. Obok stoi supermarket, gdzie jest monitoring i ochrona. Tam chodzimy skorzystać z toalety i się podmyć. Prysznica nie ma, ale trzeba sobie jakoś radzić. No i zakupy normalne można zrobić. Ale i tam, jak słyszą, że mówimy po polsku, krzywo się na nas patrzą, co wcześniej było nie do pomyślenia. Zarzucają nam, że przez nas ich mężowie tkwią na granicy. A my to co, odpowiadam im, dla przyjemności tu jesteśmy? - pyta Damian. I tak mijają kolejne dni. - Tutaj jest tanie bistro niedaleko, gdzie można zjeść dobry obiad. Potem krótki spacer, obejrzeć coś na Netfliksie i tak dzień jakoś mija. Samemu to bym zwariował, bo ile można wisieć na telefonie. A tak we dwóch czy trzech, to jest do kogo się odezwać przynajmniej. Wspieramy się nawzajem i to pozwala przetrwać - podsumowuje, nie spuszczając oka z aplikacji, która daje mu nadzieję, że już za kilka dni będzie w domu. "Wszystko rypnie, aż miło będzie patrzeć" Na obrzeżach wołyńskiego miasta Uściług gromadzą się ci kierowcy, którym według aplikacji zostało niewiele czasu do przekroczenia granicy. Na stacji benzynowej stoi charakterystyczna, różowa naczepa, z wypisanym na drzwiach wesołą czcionką hasłem "Think pink". Ale właścicielowi pojazdu, Józefowi, nie jest do śmiechu. - Od 30 lat jeżdżę tirami na Wschód, ale czegoś takiego na granicy, jak jest teraz, to nie pamiętam. Musi ktoś szybko podjąć decyzję, żeby wróciły poprzednie unijne przepisy, bo jak to będzie dalej jak teraz, to wszystko rypnie, aż miło będzie patrzeć. Też popieram protestujących, bo to nie jest tak, że ten problem nagle pojawił się wczoraj i od razu zostało podniesione larum. To się nawarstwiało od dłuższego czasu. Najpierw decyzja Brukseli, potem szturm ukraińskich przewoźników na Zachód, a do tego ta nieszczęsna e-kolejka - opowiada. Jak dodaje, "przy okazji mamy dziwny czas zmiany władzy, że nie wiadomo kto i jakie będzie podejmował w tej sprawie odpowiednie kroki, więc to się wszystko skumulowało". - A kto na tym traci? Tacy jak my, którzy tkwią tu dniami i nocami. A to nie tylko chodzi o to, ale przede wszystkim o pracę. Kiedy samochód stoi, to nie zarabia nawet na siebie, a co dopiero na mnie i moją rodzinę? Kiedyś w miesiącu robiłem kilka kursów, w ten sposób dało się żyć. Teraz nie ma takiej opcji. A podatki, rachunki, leasingi trzeba z czegoś płacić. Tylko z czego, kiedy zamiast pracować, my świrujemy już tutaj od siedzenia na tyłku - podkreśla. - Kiedy zapisałem się na aplikacji w kolejkę, miałem ponad tydzień czekania. Wracam na pusto, bez towaru. Więc wkurzyłem się, spakowałem osobiste rzeczy i zostawiłem samochód. Poszedłem na dworzec i tak pojechałem do domu - mówi, pokazując bilet autobusowy do Warszawy. Do Uściługa wrócił po ciężarówkę, gdy do przekroczenia granicy została mu niecała doba. Ale już w czasie rozmowy ze mną spadł w kolejce o kilka miejsc. Ten fakt komentuje inny kierowca, Tadeusz, który dołączył do rozmowy. Jego samochód stoi niedaleko już 10. dzień. Trzy kilometry do granicy. "Nie wiem, czy tu wrócę" - A co pan myśli, że samochody należące do firm oligarchów, na przykład byłego prezydenta Ukrainy, stoją w kolejkach tak samo jak my? W życiu. Tutaj, na granicy, najłatwiej zrozumieć, że czas to pieniądz. Oni mogą nam mydlić oczy, że ruch jest uczciwie regulowany, ale my głupi nie jesteśmy, przecież widać, co się dzieje - denerwuje się mężczyzna. Nad Uściługiem zapada zmrok, śnieg zacina coraz mocniej. Bezkresne połacie ukraińskiej prowincji lekko oświetla jedynie łuna światła z przejścia granicznego, do którego nasi rozmówcy mają niecałe trzy kilometry. Pytam Tadeusza, jak zamierza spędzić tę noc. Aplikacja zaprasza go pod szlaban celników dopiero na następny dzień, na ósmą rano. CZYTAJ WIĘCEJ: Protest na granicy w Medyce. Minister rolnictwa przedstawiła propozycje - Tak jak każdą inną. Przemyję się na stacji, ogrzeję kabinę, potem zrobię sobie jakieś kanapki. Najważniejszy jest suchy prowiant. Bo odkąd jest to zamieszanie, człowiek nie wie, kiedy wróci do domu. Ale ja jestem zabezpieczony, jest chleb, są konserwy. No ale to jest jedna strona medalu, a druga jest taka, że po trzech, czterech takich dniach spędzonych samotnie, siada psychika. Latem czy jesienią to człowiek jeszcze np. pójdzie na spacer. A teraz? Pozostaje walka z myślami. Nie wiem, czy w ogóle wrócę tutaj, jeśli ta sytuacja się nie zmieni. Ale cóż, na szczęście została już tylko ta noc. Prześpię się i akurat rano będę gotowy podjechać na granicę. O ile oczywiście nie przesuną mnie znowu w kolejce - podsumowuje. Z Ukrainy dla Interii Igor Sokołowski