Łukasz Milewski z Suwałk miał ambitne plany na przyszłość. Chciał zostać maklerem giełdowym w centrum finansowym World Trade Center w Nowym Jorku. Do Stanów Zjednoczonych poleciał po raz pierwszy w życiu 11 lipca 2001 roku. Odwiedził mieszkających tam na stałe rodziców i siostrę. Łukaszowi udało się zdobyć zieloną kartę i załatwić wakacyjną pracę w maklerskiej firmie giełdowej Cantor Fitzgerald. Przypadek sprawił, że trafił do bufetu na 101 piętrze jednej z wież World Trade Center. Zajmował się tam roznoszeniem kanapek. Do Polski miał wrócić 26 września 2001 roku... - Brat był z siebie bardzo dumny - wspomina Kamila Milewska- Podejma, starsza siostra Łukasza. - Rodzinie i znajomym wysyłał swoje zdjęcia na tle wieżowców. Opowiadał, że podejmie studia, żeby kiedyś znaleźć stałą pracę w centrum finansowym. 11 września 2001 roku o godzinie 9.03 czasu amerykańskiego Łukasz był gdzieś między piętrem 101 a 105. Wtedy pierwszy Boeing 737 uderzył w 81. piętro południowej wieży WTC. - Wiedziałam, że on tam jest. Dzwoniłam do niego, patrząc z nadzieją w telewizyjny ekran. Wypatrywałam go w tłumie ludzi opuszczających World Trade Center - mówi pani Kamila. Rodzina Łukasza długo miała nadzieję, że ich synowi udało się przeżyć atak terrorystyczny. Do ojca Łukasza rozmiar tragedii dotarł dopiero wtedy, gdy po tygodniu od zamachu, na nabrzeżu Piers 94 przy 57 ulicy, gdzie zorganizowano Centrum Pomocy Rodzinom Ofiar, przysiadł się do niego oficer FBI. - Jego słowa pamiętam bardzo dokładnie - wspomina Fryderyk Milewski. - Powiedział: "Człowieku! Tam było parę tysięcy stopni! Jeśli twój syn nie wyszedł z budynku, to znaczy, że nic z niego nie zostało". Pani Kamila przez dwa tygodnie żyła nadzieją, że jej brat przeżył. Jeździła z jego zdjęciem od szpitala do szpitala. Wierzyła, że się odnajdzie. W poszukiwaniach towarzyszyli jej Marek i Paweł, koledzy Łukasza. Ciała Łukasza nigdy nie odnaleziono. - Do dziś pamiętam jego ostatni poranek - zwierza się pan Fryderyk. - Syn tego dnia wstał o 6.00, wychodził do pracy o 6.10. Pędził tak, jakby sam musiał te wieże otworzyć! - dodaje. Dzisiaj Łukasz Milewski miałby 31 lat. Pewnie robiłby zawodową karierę, jak jego koledzy, którzy studiowali z nim w Białymstoku marketing i zarządzanie, a obecnie prowadzą interesy w Nowym Jorku. - Często uświadamiam sobie, że już nigdy nie będę mógł się pochwalić osiągnięciami syna. Tej pustki po nim nikt nigdy nie wypełni... - mówi pan Fryderyk. Kamila Milewska wyszła za mąż za dobrego przyjaciela Łukasza, Pawła. To on towarzyszył jej w poszukiwaniach brata. Łukasz poznał ich ze sobą kilka miesięcy przed swoją tragiczną śmiercią. - Czasem myślę, że mój brat, zanim odszedł, zadbał o to, żebym nie została sama. Żebym miała przy sobie kogoś, kto będzie mnie kochał. Paweł jest najukochańszym mężem, tatą naszych dwóch córeczek. Mój brat zostawił mnie w dobrych rękach - mówi pani Kamila. Rodzice Łukasza mimo tragicznych wspomnień związanych z tym miastem, nadal traktują Stany Zjednoczone jak swoją drugą ojczyznę. I nie żałują, że w 1999 roku na stałe wyemigrowali z Polski. - Nieszczęście może się zdarzyć wszędzie - próbują sobie tłumaczyć. - Nasz syn nie był ani strażakiem, ani policjantem, a jednak zginął. - Łukasz był najlepszym bratem na świecie - dodaje pani Kamila. - Nigdy nie przestanę myśleć, jak wspaniałym byłby mężem dla swojej żony i tatą dla swych dzieci. Bardzo żałuję, że moje córeczki - Maya (9) i Lily (5) nigdy się nie przekonają, jakim człowiekiem był ich wujek - mówi niezwykle wzruszona pani Kamila. W listopadzie 2001 roku na cmentarzu w rodzinnych Suwałkach odbył się symboliczny pogrzeb Łukasza Milewskiego. Do trumny włożono płyty kompaktowe, koszulki sportowe, listy i kasety z kreskówką Simpsonowie. Łukasz uwielbiał ten serial. Nawet przyjaciele mówili do niego "Simpson". W kolejne rocznice śmierci Łukasza jego grób odwiedza mnóstwo młodzieży. Przynoszą wydrążone w środku dynie z palącym się zniczem. Tak jest co roku. Na suwalskim cmentarzu grób Łukasza Milewskiego należy do najbardziej oryginalnych. W wysoki krzyż wkomponowane są dwie strzeliste wieże. Łukaszowi poświęcona jest kaplica w kościele pod wezwaniem Chrystusa Króla. Nawet dzwon kościelny nosi jego imię. - Mówi się, że czas leczy rany. To nieprawda. Ból wcale nie przemija. A z czasem coraz trudniej zaakceptować myśl, że już nie zobaczę syna - wzdycha tata Łukasza. JA 7 września 2011, nr 36