A o jedno i drugie nietrudno - na amerykańskiej czarnej liście od dawna znajdują się Iran, Korea Północna czy Syria, które Waszyngton oskarża o działania tyleż naganne, co i trudne do udowodnienia, jak prace nad bronią masowego rażenia czy wspieranie terroryzmu. Daje do myślenia fakt, że akurat w tygodniu zaprzysiężenia Busha na kolejną kadencję pojawiły się informacje o wybieraniu przez Stany Zjednoczone celów w Iranie i nowe ostrzeżenia wobec Syrii. W martwym punkcie tkwią też ciągle rozmowy z Koreą Północną. Iran W miniony poniedziałek na łamach "New York Timesa" ukazał się artykuł głośnego amerykańskiego dziennikarza śledczego, Seymoura Hersha (tego samego, który odkrył skandal związany z torturowaniem więźniów w Abu Ghraib), z którego wynika, że amerykański wywiad od sześciu miesięcy poszukuje w Iranie prawdopodobnych miejsc ukrycia broni nuklearnej lub chemicznej oraz celów ewentualnych przyszłych bombardowań. Reakcja administracji Busha na artykuł "The Coming Wars" ("Nadchodzące wojny") była co najmniej niejednoznaczna. Zwraca uwagę fakt, że ani Pentagon, ani Biały Dom nie zaprzeczyły stanowczo informacjom Hersha, a jedynie dość ogólnikowo skrytykowały tekst jako "pełen błędów i niejasności", a jego autora - jako przesadnie skłonnego do tworzenia spiskowej teorii dziejów. Brak kategorycznego dementi zastanawia. Zwłaszcza, że możliwości użycia siły wobec Iranu nie wykluczył w reakcji na artykuł sam Bush, choć rzecznik Białego Domu, Dan Bartlett, podkreślał, że Waszyngton wspiera Unię Europejską w jej negocjacjach z Teheranem na temat irańskich planów nuklearnych. Przypomnijmy, że Iran zgodził się niedawno pod naciskiem UE na zaprzestanie prac nad wzbogacaniem uranu i przyjęcie inspektorów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Sprawa porozumienia wygląda coraz lepiej i dlatego Teheran twierdzi, że doniesienia "New York Timesa" to przejaw amerykańskiej "wojny psychologicznej", mającej na celu zablokowanie porozumienia tego kraju z UE. Zacieśnienie kontaktów z Europą miałoby bowiem dla Teheranu ogromne znaczenie strategiczne - oddaliłoby znów Stary Kontynent od USA, a jednocześnie wybiło Waszyngtonowi z ręki ważny argument do ataku. Jednak załatwienie sprawy broni masowego rażenia wcale nie musi oznaczać dla Iranu pełnego bezpieczeństwa. Krytycy amerykańskich planów inwazyjnych twierdzą, że sam pretekst do natarcia jest nieistotny, bo tak naprawdę dominującym w administracji Busha neokonserwatystom chodzi o uderzenie w bastion fundamentalnego islamu, jakim niewątpliwie jest Iran. Są oczywiście i głosy, że Bush widzi zagrożenie dla pokoju i demokracji wszędzie tam, gdzie są złoża ropy. A jeśli tak, to powód do ataku już się znajdzie - czy będą to prace nad bronią masowego rażenia, czy też wspieranie terroryzmu (USA od dłuższego czasu oskarża Iran o popieranie szyickich rebeliantów w Iraku) to już mniejsza. Korea Północna Po Iraku i ewentualnej rozprawie z Iranem pozostałoby jeszcze jedno ogniwo słynnej Bushowskiej "osi zła" - Korea Północna, który cały czas podejrzewana jest o próby wyprodukowania broni masowego rażenia. Do pokojowego rozwiązania sprawy miały doprowadzić rozmowy sześciostronne z udziałem obu państw koreańskich, USA, Rosji, Japonii i Chin, które w czerwcu ubiegłego roku utknęły jednak w martwym punkcie. W minionym tygodniu Phenian, chcąc zapewne wybadać zachowanie nowej (głównie z nazwy, biorąc pod uwagę skład osobowy) administracji Busha zaproponował wznowienie rokowań, jeśli Bush wyciągnie gałązkę oliwną i zacznie prowadzić "bardziej przyjazną" politykę wobec Phenianu. Trudno sobie co prawda wyobrazić Busha z gałązką oliwną, ale nawet jeśli rozmowy zostaną na nowo podjęte to dotychczasowy ich przebieg wskazuje, że trudno liczyć na rychłe rezultaty. Reżim Kim Dzong Illa jest zresztą ostatnio wyraźnie dalej na amerykańskiej liście ewentualnych celów. Hongkoński dziennik "Asia Times" twierdzi, że do ataku USA nie dojdzie dlatego, że Korea Północna to jedyne państwo, które może wdać się ze Stanami Zjednoczonymi w wojnę totalną. Tak czy inaczej, faktem jest, że w sferze "zainteresowania" Waszyngtonu leży obecnie przede wszystkim Bliski Wschód, gdzie oprócz Iranu jest jeszcze co najmniej jeden ewentualny cel. Syria i Liban W środę, dwa dni po artykule Hersha o Iranie, zaczynająca swoje urzędowanie nowa sekretarz stanu USA, Condoleezza Rice, zagroziła syryjskiemu rządowi, że jego polityka rokuje "długoterminowe złe relacje" z USA. Po pierwsze Waszyngton oskarża Syrię o wspieranie terroryzmu. Jeszcze przed atakiem Stanów Zjednoczonych na Irak pojawiały się informacje, że Syria potajemnie dostarcza broń do Bagdadu. Potem sekretarz obrony USA, Donald Rumsfeld, twierdził, że syryjskie władze nie tylko wysyłały do Iraku broń i ochotników, ale też udzielają azylu liderom obalonego irackiego reżimu. Drugi punkt zapalny to rola Syrii w Libanie, który jest obecnie właściwie satelitą syryjskim. USA chcą wymusić pełną realizację rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1559, która zakłada wycofanie wojsk wszystkich państw trzecich - de facto chodzi właśnie o Syrię - z terytorium Libanu. Celem rezolucji jest wzmocnienie suwerenności Libanu, w którym najpierw toczyła się długotrwała wojna domowa, a następnie kraj popadł w faktyczną zależność od Damaszku. We wrześniu ubiegłego roku Syria zawarła z Libanem porozumienie o wycofaniu części sił, ale dla Waszyngtonu to wciąż za mało. Zwłaszcza, że w tej sprawie naciska też Izrael. Właśnie w związku z naciskami Tel Awiwu sam Liban też nie jest całkiem bezpieczny. Chodzi oczywiście o rolę, jaką w tym kraju ogrywa radykalne ugrupowanie wojujących fundamentalistów szyickich Hezbollah, odpowiedzialne za wiele zamachów, m. in w Izraelu. W każdym razie w kwestii Syrii i Libanu wyraźna jest zbieżność interesów Waszyngtonu i Tel Awiwu, a zdaniem wielu obserwatorów taka zbieżność zwiększa prawdopodobieństwo uderzenia. Syria za jeden z - jak to określono - "krajów wywołujące zatroskanie" została uznana przez departament stanu USA już w 2003 roku. Już wtedy spekulowano, że po wojnie w Iraku Waszyngton będzie naciskał na zmianę reżimu także w Damaszku. "The Washington Post" twierdził, że konserwatyści w administracji Busha chętnie zmieniliby rząd w Syrii, ale wolą, żeby to się stało w sposób raczej pokojowy, niż w drodze amerykańskiej akcji wojskowej. I rzeczywiście na razie Rice grozi jedynie zaostrzeniem sankcji ekonomicznych wobec Damaszku, ale w związku z delikatną sytuacją na Bliskim Wschodzie rozwoju sytuacji nie sposób przewidzieć. Wiele będzie na pewno zależeć od tego, jak ułoży się współpraca nowego palestyńskiego przywódcy Mahmuda Abbbasa z władzami w Tel Awiwie, co może doprowadzić do zmiany układu sił w regionie. Kowboj idzie na wojnę Niektórzy komentatorzy wysuwają tezę, że o ile pierwsza kadencja Busha stała pod znakiem polityki zagranicznej, to w czasie drugiej - wobec coraz mniejszego poparcia dla interwencji zagranicznych, związanego z sytuacją w Iraku - skupi się na sprawach wewnętrznych. Jest to jednak mocno wątpliwe. Bushowi zbyt pasuje rola światowego strażnika pokoju i demokracji, a fakt, że nie będzie się już musiał oglądać na sondaże może mu tylko dodać odwagi w podejmowaniu decyzji. Zaś znając jego teksański temperament, można się spodziewać, że w krytycznej sytuacji będzie wolał sięgnąć raczej po pistolet niż po gałązkę oliwną. Paweł Jurek