Bush podkreślił też, że Rada Bezpieczeństwa ONZ powinna wykazać stanowczość i odwagę w sprawie Iraku. - Wierzę, że kiedy wszystko zostanie powiedziane i wyjaśnione, wolne narody nie pozwolą, by ONZ przeszła do historii jako nieskuteczne towarzystwo dyskusyjne - mówił Bush do żołnierzy zgromadzonych w bazie morskiej na Florydzie. Przemówienie prezydenta to kolejny element przygotowania kraju i sił zbrojnych do ewentualnej wojny w Iraku. Wcześniej na ten sam temat wypowiadali się też sekretarz stanu Colin Powell i sekretarz obrony Donald Rumsfeld. Obaj zaznaczyli, że po ewentualnej inwazji amerykańskie wojska zostaną w Iraku na dłużej. Nie ma wątpliwości, że administracja Busha, która wcześniej dała do zrozumienia, że jej cierpliwość się wyczerpuje, teraz wyraźnie pokazuje, że spodziewa się rychłej wojny i jest na to przygotowana. Jak do niej dojdzie - to jeszcze pozostaje do ustalenia. Biały Dom wywiera presję na szefa inspektorów rozbrojeniowych, Hansa Bliksa, by już w dzisiejszym sprawozdaniu na forum Rady Bezpieczeństwa zdecydowanie skrytykował brak współpracy ze strony Bagdadu. To pozwoliłoby natychmiast zgłosić projekt rezolucji autoryzującej użycie wszelkich środków koniecznych do rozbrojenia Iraku. Jeśli - co bardziej prawdopodobne - sprawozdanie będzie bardziej wyważone, szanse na uchwalenie rezolucji będą jeszcze mniejsze. Jej brak jednak wojny nie zatrzyma. Ameryka wkroczy do Iraku i tak. Stosunki transatlantyckie doznają jednak uszczerbku. W Stanach Zjednoczonych nie brakuje przeciwników wojny. Można jednak odnieść wrażenie, że coraz rzadziej powołują się oni na stanowisko Niemiec i Francji. Dla zwykłych obywateli stało się ono już zbyt niezrozumiałe.